„Epidemie dały początek naszej cywilizacji i one ją skończą”. Miasta na celowniku

Ani nie jest tu łatwiej, ani zdrowiej, ani nie świadczy to o awansie społecznym. Życie w mieście straciło swoje największe zalety. Dzisiejsi cyfrowi osiedleńcy w zamian za zoomowanie i wieczny online dostają wolność porzucenia miejskiego życia. I już to robią. 

Nieuchronna śmierć miast, jakie znamy. Dobiją je pandemia i internet

„Epidemie dały początek naszej cywilizacji i one ją skończą” – ta opinia Jamesa C. Scotta, czyli żyjącej legendy antropologii i nauk społecznych, tylko na pierwszy rzut oka wydaje się być przesadzona. Ten staruszek z New Jersey dokonał wielkiego odkrycia na temat naszej rzeczywistości trochę przypadkiem. Scott ma dziś 84 lata, a na jego twarzy sinym kolorem maluje się wiek. Ale to, co głosi i jak myśli profesor potrafi zadziwić oryginalnością. 

Scott mówi z ciężkim, swojskim akcentem z Jersey – bardziej jak ktoś z obsady „Rodziny Soprano” niż naukowiec od ponad półwiecza związany z najlepszymi amerykańskimi uczelniami i towarzystwami naukowymi. Zajmuje się studiami nad rolnictwem i strukturami władzy w świecie chłopskim. Fakt – to dziedzina wiedzy, która wydaje się mało seksowna, nie kojarzy się z buntem i intelektualną prowokacją. A jednak Scott proponuje, by patrzeć na świat „okiem anarchisty” i nawet w badaniach nad komunami łowiecko-zbierackimi, życiem rolników w południowo-wschodniej Azji i historią tworzenia się feudalizmu dokonuje przewrotnych spostrzeżeń na temat współczesnego świata i mechanizmów, jakie rządzą naszym dzisiejszym życiem. 

Lockdown w Nowym Jorku fot. Ivan Marc

Scott w swojej ostatniej książce „Jak udomowiono człowieka” pokazuje, jak jego zdaniem przeprowadzka ludzkości do miast, osiadły tryb życia i rewolucja neolityczna sprzed 10 tys. lat zaszkodziły gatunkowi ludzkiemu. I ściągnęły na przyszłe społeczeństwa koszmar niewoli, poddaństwa i pracy ponad siły. To właśnie od Scotta fundamentalne założenia swoich książek zapożyczył Yuval Noah Harrari, uważany przez jednych za genialnego intelektualistę, a innych populistycznego szarlatana. Trochę obok głównego zagadnienia swoich badań – rolnictwa – Scott opisał coś bardzo aktualnego.

Jego słowa o roli epidemii w kształtowaniu społeczeństw dziś brzmią proroczo. 

Jak epidemie zbudowały miasta

W książce o udomowieniu człowieka Scott pokazuje, jak epidemie stały się jednym z czynników, które dały początek cywilizacji. Nasi neolityczni przodkowie byli regularnie i bezlitośnie eksterminowani przez choroby zakaźne, przed którymi ciasno związane ze sobą rodzinnie i klanowo wspólnoty nie miały jak się bronić. Nie chodziło nawet o to, że nie rozumiały zagrożenia albo konieczności izolacji. Scott twierdzi, że te koncepty pojawiły się stosunkowo szybko. 

Żyjąc jednak w bliskości niedawno udomowionych gatunków zwierząt i roślin, w warunkach przyciągających z zewnątrz insekty i pasożyty, wyrzucając ekskrementy i resztki jedzenia atrakcyjne dla kolejnych padlinożerców, człowiek stworzył idealne warunki do rozprzestrzeniania się patogenów. W jednym wyjątkowo profetycznie dziś brzmiącym fragmencie Scott pisze, że tam, gdzie obserwujemy bliskość świata rolniczego, dzikiej fauny i ciasnych skupisk ludzkich (jak na targach zwierzęcych we współczesnych Chinach, co było jedną z pierwszych, choć raczej już nieaktualnych teorii o genezie COVID-19), wirusy rozwijają się szczególnie dobrze i przeskakują granice gatunków. 

Z osiadłym trybem życia, powstaniem pierwszych miast i śmiertelnymi skutkami epidemii wiąże się też pewien paradoks. Ostatecznie to właśnie epidemie zamknęły nas w miastach. Brzmi to na pozór nielogicznie, bo przecież właśnie w dużych skupiskach ludzkich wirusy rozprzestrzeniają się szybciej. 

Ale jest kilka dowodów, które pozwalają zrozumieć, dlaczego właśnie osiadły tryb życia i pierwsze miasta przetrwały. Osiadła populacja, jeśli przetrwała atak choroby, nabierała odporności. Gdy choroba zaczęła nawracać i stała się endemiczna, jej żniwo było mniejsze, a osiadłym ludziom łatwiej było o „odporność stadną”. A co jeszcze ważniejsze, osiadłe społeczności osiągały wyższy poziom płodności niż nomadzi, społeczności łowiecko-zbierackie czy migrujące plemiona. 

Owszem, noworodki wciąż umierały w zastraszającym tempie. Ale fakt, że w osiadłych społecznościach rodziło ich się więcej, stał się „konkurencyjną przewagą” na miarę – dosłownie – życia i śmierci. Osiadłość oznaczała stały dostęp do pożywienia (nawet jeśli gorszej jakości), więcej szans na nabycie odporności, częstsze zachodzenie przez kobiety w ciąże i perspektywy wychowania liczniejszego potomstwa. Nawet jeśli ceną za to było monotonne, pełne katorgi i znoju życie w ciasnocie i podporządkowaniu wobec bezlitosnego kalendarza zasiewów, zbiorów i okresów głodu.

Fot. Ccorona borealisstudio

Tak epidemie dały początek cywilizacji, jaką znamy: osiadłej i zorganizowanej wokół regularnej pracy, opartej na pozyskiwaniu jedzenia z kontrolowanych przez ludzi obszarów ziemi przeznaczonych na rolę i hodowlę, skupionej wokół gromadzących ekonomiczną, militarną i polityczną władzę ośrodków centralnych.

Kierunek: przedmieścia

Dziś – przy wszystkich oczywistych różnicach – przeżywamy w przyspieszeniu podobny proces, co nasi neolityczni przodkowie. Oczywiście, zrównanie wieloletniego procesu „udomowienia” człowieka z cywilizacyjną zmianą, która czeka nas w ciągu kilkudziesięciu kolejnych lat, wymaga zgody na pewien eksperyment myślowy. Żeby nie powiedzieć „prowokację”. Ale też cała ludzka populacja świata w opisywanych przez Scotta czasach była mniejsza niż jedna europejska metropolia, a globalne procesy zachodzą dziś nieporównywalnie szybciej. Od pojawienia się wirusa w chińskim Wuhan do zarejestrowania go na wszystkich zamieszkanych kontynentach i ogłoszenia pandemii wystarczyło kilka miesięcy. Świat liczący siedem miliardów ludzi jest dziś bardziej zintegrowany niż ziemie osiedlone przez ludzi u progu rewolucji neolitycznej, gdy wynalazki wdrażano przez wieki i tysiąclecia, a geograficzna odległość stanowiła nieporównywalnie większą barierę dla jakiejkolwiek wymiany. 

Podobieństwa jednak są. Jak wtedy, tak i dziś pandemia nas zamyka, a zmiany klimatyczne każą przemyśleć opłacalność całych modeli gospodarczych i kierunki rozwoju cywilizacji. Sposób organizacji pracy zmienia się radykalnie. Wyłaniają się bardziej i mniej dostosowani. Nowe style życia konkurują ze starymi. Nowe totalne technologie decydują o losie całych branż, regionów i społeczności. Jednak odwrotnie niż w opowieści Scotta o początkach cywilizacji wektor tych zmian skierowany jest tym razem przeciwko miastom. 

Obserwujemy początek końca cywilizacji miejsko-centralnej. 

Warszawa, maj 2020 r, ludzie czekają przed Urzedem Pracy, fot. Malaui/Shutterstock.

Według danych firmy MyMove w 2020 roku do jesieni – czyli w trakcie „pierwszej fali” – w USA przeprowadziło się ponad 16 milionów ludzi, z czego ponad 14 mln zmieniło adres na stałe. Same liczby nie robią jeszcze takiego wrażenia, bo i w normalnym roku kilkanaście milionów Amerykanów migruje. Ważne jest to, że istotna część z nich do miast może nie wrócić. Sondaż Kaiser Family Foundation z wiosny 2020 roku wskazywał, że jedna trzecia wszystkich zatrudnionych w USA pracowała z domu. To ponad 50 mln miejsc pracy, które przynajmniej czasowo zdigitalizowano i wyprowadzono z biur. Zaś prawem dużych liczb nawet kilkuprocentowa zmiana w intencji zamieszkania w mieście lub na wsi składa się w ciągu lat na wielomilionowy trend.

Wśród miast, które straciły najwięcej obywateli, widnieją potęgi: Nowy Jork, Los Angeles, Chicago. W pierwszym lockdownie, wiosną 2020 roku, ponad 150 tysięcy osób wymeldowało się z nowojorskich kodów pocztowych. Zyskały zaś małe i oddalone od wielkich centrów populacyjnych miejsca o przyjaźniejszym klimacie: takie w rodzaju Katy w stanie Teksas i Meridan w Idaho. Skoro wielkie firmy obiecują już swoim pracownikom telepracę do woli, to oczywista jest pokusa, by nie przepłacać za mikroapartament w Dolinie Krzemowej czy na Brooklynie, a inkasować tej samej wielkości czek co miesiąc w miejscu tańszym i przyjaźniejszym.

W Polsce centra miast pustoszeją na rzecz pęczniejących ponad wszelką miarę „obwarzanków”. BIG Data GW wylicza, że „rekordzistą w przyroście ludności w latach 2010–2019 jest powiat wrocławski okalający stolicę Dolnego Śląska. W ciągu dekady przybyło tam aż ok. 27 proc. mieszkańców. Na kolejnych szczeblach rankingu są powiaty poznański (21 proc.) i gdański (20 proc.)”. Ta ucieczka na przedmieścia we Wrocławiu, Warszawie i Poznaniu zaczyna być coraz bardziej podobna do exodusu Amerykanów czy Brytyjczyków przed nieco ponad półwieczem. Czyli wtedy, gdy na Zachodzie powstawała idea przedmieść jako nowego domu klasy średniej i biurowej. 

Pomimo kryzysu gospodarczego i niepewności w 2020 roku wydano w Polsce najwięcej pozwoleń na budowę domów rodzinnych od dekady i prawie udało się pobić rekord z 2008 roku. Należy rozumieć, że znaczna część z tych 100 tys. nowych domów powstanie poza miastami i coraz więcej na wsi. W górę poszły działek i nieruchomości, spadły ceny najmu w miastach. Dodatkowo jeszcze zaczął się u nas istny boom na mikrodomy, które można stawiać praktycznie bez zezwoleń: wystarczy działka, media i projekt. 

Maciej Bojar i Paulina Skalbani przy swoim mikro-domku.
fot. Natalia Poniatowska

„Financial Times” pokazał fascynujące, oparte na big data, wizualizacje pustoszenia centrów miast. O ile na przedmieściach i na prowincji po pierwszej fali pandemii ruch pieszy i frekwencja w lokalach usługowych wróciła do normalnego poziomu 80-90 proc., to w ścisłych centrach miast ten sam wskaźnik wynosił zaledwie 27 proc. (londyńskie City), 43 proc. (Manhattan) i 60 proc. (Lizbona). Widać także, że tam, gdzie ludzie mogą uciec z miasta (we Włoszech czy Hiszpanii), jest to bardziej wyraźny trend, niż w najbardziej zurbanizowanych krajach Europy, jak Holandia czy Belgia.

Oczywiście deklaracje z sondaży należy traktować ostrożnie, ale w jednym brytyjskim badaniu ok. 40 proc. wszystkich pracujących w Wielkiej Brytanii powiedziało, że elastyczność i telepraca kazały im rozważyć przeprowadzkę. Wcześniej tak samo wysoki odsetek osób twierdził coś dokładnie przeciwnego – że rozważyliby przeprowadzkę, gdyby nie stabilna i związana z miastem praca. 

To dane tylko z rynku nieruchomości i dziedziny urbanistyki, a można przecież przyjrzeć się socjologii, psychologii, ekologii i kilku innym dziedzinom, by dostrzec podobne intuicje. 

Porowaty lockdown na wsi 

Ale nie trzeba się zagłębiać w detaliczne statystyki, żeby zrozumieć, dlaczego miasto jest wielkim przegranym pandemii. W trakcie kolejnych lockdownów mieszkańcy miast zostali odcięci od ich największych zasobów: infrastruktury kulturalnej, sportowej, akademickiej i biznesowej. Oferta kulturalno-rozrywkowa Warszawy w 2020 roku nie była wiele różna od tej, jaką oferuje miasto powiatowe. Jednak ceny w metropoliach pozostały wysokie, a w niektórych kategoriach jeszcze istotnie wzrosły, bo uiszczający wysokie czynsze i opłaty dostarczyciele usług musieli sobie odbić kryzysowe straty. 

Jednocześnie przeniesienie edukacji, kultury i biznesu do sieci poskutkowało tym, że osoba na prowincji nagle zyskiwała konkurencyjną przewagę. A ciasnota mieszkania w miastach generowała dodatkowe koszta – życie w zamknięciu i konieczność uczestnictwa w zdalnych lekcjach i spotkaniach było nieporównywalnie bardziej obciążające dla tych z małym metrażem. Wsie i przedmieścia stały się zaś strefami „porowatego lockdownu”: podmiejskie parki zaczęły tętnić życiem, górskie schroniska oferowały spragnionym możliwość wypicia półlegalnego piwa lub kawy ze znajomymi, na traktach można było spokojnie zdjąć maseczki, a wiejskie zabawy odbywały się często tak samo, jak przed pandemią. 

Koszt utrzymywania mieszkania lub domu w mieście nagle stał się absurdalną fanaberią, gdy w większości zawodów okupowanych przez mieszczuchów i tak do pracy wystarczy komputer z dostępem do wi-fi. Wiosną przedstawiciele wielkomiejskiej klasy kreatywnej masowo wyprowadzili się na działki, do domów letniskowych, dawno nie odwiedzanych krewnych na prowincji lub do domów rodzinnych. Problem pojawił się przy drugiej fali, gdy polski klimat nie ułatwiał przeniesienia się z pracą, rekreacją i życiem rodzinnym na zewnątrz. Ale i wtedy presję na opuszczenie miast było widać w pospolitym ruszeniu na formalnie nieczynne hotele i do „zamkniętych” miejscowości wypoczynkowych na „delegacje”. 

Cofnijmy się jeszcze do świata naszych neolitycznych przodków, żeby spostrzec kolejną analogię. Scott pisze, że człowieka „udomowiła” pewna technologia – rolnictwo. Ci, którzy zdecydowali się na osiadły i rolniczy tryb życia, wybrali egzystencję monotonną i męczącą, uciążliwą szczególnie dla kobiet i przywiązującą ludzi do nieustającej pracy. W długim horyzoncie jednak to właśnie ten styl życia wygrał i stał się uniwersalnym sposobem organizacji społeczeństw w większości miejsc globu. Dziś w rolnictwie pracuje zaledwie kilka procent społeczeństwa, a produkcja żywności nie organizuje już naszej państwowości, gospodarki i relacji. 

Nasze życie kręci się wokół czegoś innego. 

Nowi cyfrowi osiedleńcy

Wielką technologią, która porządkuje i organizuje życie rosnącego odsetka społeczeństwa, jest dziś onlajn – usługi dostarczane przez sieć, handel elektroniczny i marketing, obrót pieniądzem, rozrywka, komunikacja... Słowem wszystko, co mieści się w pojęciu „gospodarki cyfrowej”. Pandemia pokazała też, że choć nie całą, ale jednak olbrzymią część pracy białych kołnierzyków można wykonywać zdalnie.

Wystarczy rzucić okiem na jeden wykres czy zestawienie, żeby zobaczyć też, że coś w 2020 roku pękło na globalną skalę. 

Firmy z sektora cyfrowego już dawno zawstydziły gigantów motoryzacyjnych czy spożywczych, jeśli chodzi o wycenę i globalną rolę. Ale na liście koncernów, które najwięcej zarobiły w trakcie kryzysowego roku, na czołowych miejscach są właściwie same marki z branży cyfrowej. Nawet nie farmaceutyka czy producenci środków ochronnych – tylko Facebook, Tencent, Alibaba, Amazon, Netflix, Shopify, Alphabet/Google, Zoom… Pozycja platform cyfrowych poskutkowała jednak prawdziwą rewolucją w kolejnych dziedzinach życia i pracy jako takiej. Na bezprecedensową wcześniej skalę to nasz własny dom stał się miejscem tworzenia wartości dla globalnej gospodarki. 

Można posłużyć się anegdotą i pokazać, że użytkowniczka Vinted albo konsument na Allegro wytwarza dziś więcej PKB niż kiedyś robotnik, a potem korpoludek. Są też i twardsze dowody na tę zmianę. Wystarczy spojrzeć na to, jak wiele elektryczności i strumieni danych dosłownie zmieniło bieg, płynąc teraz z i do naszych domów

Na poziomie jednostek i małych wspólnot powtórzyła się ta sama prawidłowość. Ci dostrojeni do cyfrowego trybu życia, posiadający wysokie kompetencje cyfrowe, ale też pogodzeni z nierychłą perspektywą powrotu do dawnej normalności okazują się zwycięzcami. Przez dekady mieszkanie w dużym ośrodku i blisko centrów kulturowej, politycznej i ekonomicznej władzy było konieczne do społecznego awansu. Już nie jest. 

Można być influencerką, finansistą, wykładowcą, dziennikarką bez najmniejszej konieczności choćby postawienia stopy w dużym mieście czy ośrodku centralnym. 

Ci, którzy są lepiej sprzężeni z gospodarką cyfrową, radzą sobie lepiej, nawet jeśli ich życie będzie bardziej ograniczone i monotonne czy przepełnione pracą w innych wymiarach. 

Dzisiejsi nowi cyfrowi osiedleńcy decydują się na przymus zoomowania i cyfrowy panoptykon, ale w zamian dostają wolność wyjechania z miasta, niższe koszta utrzymania i często zdrowsze życie dla siebie i swoich dzieci. A trzeba pamiętać, że pandemia i lockdowny to tylko jeden z wielkich cywilizacyjnych czynników, które dziś uprzykrzają miejskie życie, obkładając je swojego rodzaju „metropolitarnym podatkiem”. W związku ze zmianami klimatycznymi miasta są bardziej narażone na smog, susze, brak wody i ekstremalne temperatury. Żywność w mieście jest droższa, a podaż mieszkań i dostępnej przestrzeni z kolei z oczywistych powodów musi maleć. To wszystko złe znaki na przyszłość. 

Wszystkie powody, dla których miasta stracą swoje przewagi, są już z nami. A w historii naszego kontynentu mamy też już precedensy – epidemie uruchomiły wielkie procesy, które doprowadziły do końca feudalizmu, reformacji, a następnie przynajmniej dwukrotnej rewolucji w postrzeganiu miast wydarzyły się już i w późnym średniowieczu, i u progu epoki nowoczesnej. 

Wenecja podczas pierwszgo lockdownu wiosną 2020 r. fot. Simone Padovani-Shutterstock.com

Epidemia dżumy z 1630 roku całkowicie przeorała model gospodarczy i zniszczyła potęgę Wenecji. Choć samo epicentrum choroby trwało ledwie około roku, to wystarczyło, by skazać Wenecję na 150-letni okres stagnacji i upadku. Jak przypominają badania choćby sir prof. Leszka Borysiewicz, polskiego immunologa i eksperta od wpływu epidemii na społeczeństwa: – Olbrzymie straty w ludziach miały militarne, handlowe i terytorialne konsekwencje dla Republiki, która nie była w stanie bronić dłużej swoich szlaków handlowych i zdobycznych ziem. Gospodarczy kryzys i inflacja osłabiły klasę kupiecką, która nie była w stanie już utrzymywać sprawnej elity władzy. Domino uruchomione przez epidemię spowodowało, że gdy Napoleon przybył do Wenecji w 1797 roku, państwo-miasto było już tylko cieniem swojej dawnej potęgi – mówił mi w udzielonym kilka miesięcy temu wywiadzie profesor.

To wszystko nie powód do paniki. Miasta nie opustoszeją – oby! – z dnia na dzień. Nawet jeśli przykre przykłady Detroit po 2008 roku czy Wałbrzycha po 1989 dobitnie pokazują nam, jak może wyglądać najbardziej ostry scenariusz. 

Nie stanie się to oczywiście od razu ani może nawet za naszego życia.

Domino jednak już ruszyło. 

Jakub Dymek – kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Tygodniku Powszechnym”. Związany z tygodnikiem Przegląd". Wątek sukcesów medialnych i komunikacyjnych prawicy w minionej dekadzie rozwija w książce z 2018 roku „Nowi Barbarzyńcy”. Można go również czytać na portalu Substack.

Ilustracja tytułowa: Nowy Jork, 2020 r., fot. Photospirit.