Zabierz dziecku smartfon! Tak szkoły broniły się przed smartfonowymi - zombie. W czasie pandemii: Zalogujcie się do lekcji!

Pandemia zrobiła naszemu systemowi edukacji wielki test dojrzałości z kompetencji cyfrowych. Okazało się, że większość szkół nie zasłużyła na promocję do następnej klasy. A szczególnie te, które technologii panicznie się bały i reagowały na nie tylko zakazami.

Szkoły przed epidemią broniły się przed technologiami. Czy tele-nauka przekona je do smartfonów i internetu?

- Wchodzę do stołówki, patrzę, a tu dziecko w jednej ręce trzyma łyżkę, a w drugiej telefon i tak je zupę. Podchodzę, mówię „odłóż to, kiedy jesz”. A ono nic, jakby mnie nie widziało, nie słyszało, takie jest pochłonięte ekranem. Dzieciaki są przyspawane do komórek, to jest ich część ciała – opowiada Lidia Krupa, dyrektor szkoły podstawowej nr 3 w Józefowie, na przedmieściach Warszawy. Pierwszy raz masowo dzieci - smartfonowe zombie zobaczyła, gdy jej szkoła z gimnazjum zamieniła się w podstawówkę.

 - Gdy byliśmy gimnazjum, uczniowie mogli korzystać z telefonów. I owszem korzystali, ale nie było tak, że siedzieli z nimi każdy osobno pod ścianami. Kiedy masowo przyszły do nas młodsze dzieci, przeżyliśmy szok. One mają symptomy uzależnienia, szczególnie te z piątych i szóstych klas - opowiada zszokowana Krupa. 

Zakaz/nakaz/zakaz

Jej szkoła od drugiego semestru obecnego roku szkolnego wprowadziła więc nowy zapis w regulaminie: zakaz używania w szkole smartfonów! Punkt 9 statutu szkoły jest bardzo szczegółowy. Owszem można komórkę przynieść do szkoły, ale na czas lekcji ma być wyłączona i schowana w plecaku. Nie można jej włączyć podczas apeli, przedstawień i prelekcji, zabrania się filmowania i fotografowania nawet podczas przerw bez zgody nauczyciela.

Z telefonów można korzystać wyłącznie na lekcjach w celach edukacyjnych za zgodą nauczyciela. I nie ma przelewek. Jeżeli uczeń skorzysta choć raz ze smartfona wbrew regulaminowi, nie ma szans na wzorowe lub bardzo dobre zachowanie. 

Brzmi to drastycznie, ale to wcale nie jest wyjątkowa szkoła. Jak wynika z raportu Sieci Edukacji Cyfrowej Komet@ z 2018 r., 59 proc. polskich szkół mniej lub bardziej restrykcyjnie zakazuje używania smartfonów i tabletów. Nie ma u nas odgórnych przepisów, jak mają postępować, więc szukają najlepszych rozwiązań w tym temacie na własną rękę. Jedna z podstawówek w Olsztynie pozwoliła korzystać ze smartfonów, ale tylko na jednej, 20-minutowej przerwie. W warszawskiej podstawówce nie wolno używać telefonów na lekcjach, w toaletach, przebieralniach, w czytelni. Na przerwach już zakaz nie obowiązuje, ale telefon trzeba mieć wcześniej naładowany, bo ładowania komórki na terenie szkoły regulamin już zabrania. 

Teraz obok przekonania, że trzeba dzieciakom dostęp do ekranów, gier i mediów społecznościowych reglamentować, połączyło te wszystkie szkoły  jeszcze jedno. Wraz z wybuchem pandemii musiały dzieciaki do smartfonów, tabletów i laptopów wręcz zagonić. Bo bez technologii nie ma się dzisiaj jak uczyć. 

Czy nasze szkoły przekonają się, że technologie to jednak wielka nadzieja dla edukacji i cofną komórkowe zakazy? Czy jednak na jesieni jeszcze je zaostrzą, bo uczniowie wrócą do szkolnych ław bardziej uzależnieni od technologii niż kiedykolwiek? Nie będzie to łatwe. A na pewno niepedagogicznie. 

Smartfon? Jesteś u pani!

Typowy dzień Basi, warszawskiej ósmoklasistki, wygląda teraz tak, jak w świecie przed Covidem wyglądał co najwyżej jej wieczór. Siedzi niemalże bez przerwy w telefonie albo w komputerze. Przed wybuchem epidemii Basia nie miała w dzień dostępu do elektroniki, bo w szkole, do której chodzi, obowiązuje zakaz używania telefonów. Przed komputerem siadała na godzinę w tygodniu podczas lekcji informatyki. Szkoła jednak musiała przeprosić się z urządzeniami z dostępem do internetu. 

- I co jak wrócimy do szkoły, znowu zabronią nam używania telefonów? - pyta Basia i uśmiecha się ironicznie. Do tej pory nauczyciele mówili jej o internecie głównie po to, żeby ostrzegać przed zagrożeniami. Basia słuchała przemówień dyrektorki o uzależnieniach od ekranów, alienacji od rówieśników i rujnowaniu relacji z nimi z powodu zamykania się w telefonie. Na lekcjach słuchała o patostremerach, że obcy mężczyźni mogą zaczepiać ją, podszywając się pod jej rówieśniczki. Jej mama wiecznie męczyła: - Odłóż ten telefon! Poczytaj książkę. Wy to już w ogóle nie potraficie się na niczym skoncentrować!  

- Janek! Co ja widzę, smartfona znowu włączyłeś! Oddaj mi go i marsz do dyrektora! - Magdalena Bigaj ekspertka fundacji Mój Zasięg, która zajmuje się m.in. fonoholizmem, czyli uzależnieniem od ekranów, z lekka ironizuje, opisując tradycyjne podejście nauczycieli do ucznia z komórką. Ironizuje, ale wie, o czym mówi, bo takie szkoły odwiedza regularnie, prowadząc szkolenia. Z drugiej strony jej córka trafiła do podstawówki, gdzie nie było żadnych zakazów dla dzieci, ale kadra pedagogiczna była całkiem cyfrowo wykluczona. Nie używała nawet elektronicznego dziennika i uważała, że technologie nie są do niczego w edukacji potrzebne.

- Sama jestem bardzo krytyczna i wiem, jak łatwo dzieci popadają w uzależnienia od sieci i ekranów. Ale ja w tej szkole nie widziałam świadomości problemu a jedynie lęk - opowiada Bigaj i dodaje, że córkę z tej szkoły zabrała już po kilku tygodniach nauki. 

Bigaj, jako że zajmuje się zawodowo kwestiami technologii i edukacji, miała świadomość wagi problemu. Większość rodziców nie ma takich kompetencji ani możliwości. A szkoły wcale nie są lepiej przygotowane. W efekcie internet w przekazie dorosłych występuje zazwyczaj w roli zbira albo ogłupiającej używki. Te zagrożenia nie są wymyślone, jednak rzadko ktoś rozmawiał czy to z naszą Basią, czy z innymi uczniami  o tym, że internet może być dobry i jak z tego dobra korzystać. 

Zamiast tego wraz z wybuchem pandemii niemalże z dnia na dzień i nauczycieli, i uczniów, i ich rodziców wrzucono na głęboką wodę i kazano im tym razem wszystko robić właśnie w internecie. Kiedy Basia w ciągu dnia nie zaloguje się do szkolnej sieci, jej matka dostaje od wychowawczyni gniewne upomnienia w Librusie: - Pani od niemieckiego skarży się, że dzieci znowu nie zgłaszają się na lekcje.

Smartfon, czyli ogłupiacz 

Zakaz używania telefonów komórkowych w szkołach to nie jest wymysł tylko polski. W 2018 r. taki zakaz i to odgórny dla wszystkich szkół wprowadził rząd francuski. Z telefonów mogą korzystać tylko uczniowie powyżej 15 roku życia i tylko po to, żeby uczyć się dzięki nim na lekcjach. Jedną z popularniejszych szkół, do których posyłają swoje dzieci pracownicy Apple, Googla czy Yahoo jest Waldorf School of the Peninsula, w której wszystkich obowiązuje zakaz używania elektronicznych gadżetów. W Wielkiej Brytanii zaś głośne było badanie z 2017 r. przeprowadzone w 91 liceach, które pokazało, że tam, gdzie istniały ścisłe ograniczenia korzystania z telefonów komórkowych, uczniowie osiągali lepsze o 6,4 proc. wyniki w testach.

Zwolennikiem takiego podejścia jest mój rozmówca, nauczyciel filozofii i etyki z prywatnej szkoły w Warszawie. Uważa on, że regulamin, który wyprowadził telefony z jego szkoły, jest niezbędny. - Mam uczniów z uzależnieniami od technologii – opowiada. - To jest równie niszczące jak uzależnienie od narkotyków czy alkoholu.

- Patrzę, dzieciak na lekcji kiwa się, głowa mu leci. Pytam, co się dzieje i okazuje się, że spał w nocy dwie godziny, bo grał z kolegami. Jemu mogła już pomóc tylko terapia. Inni mogą jeszcze wyjść z tego sami. Ale jeśli im nie odbierzemy w szkole telefonów, będą na przerwach siedzieć w bezruchu, stymulować się dźwiękiem i obrazem, będą zmęczeni i agresywni. Nowe technologie trzeba reglamentować, bo inaczej wychowamy analfabetów - opowiada nam ostro nauczyciel. 

Tyle że dziś to właśnie dzięki technologiom ten nauczyciel może prowadzić swoje lekcje. Korzysta z Google Clasroom, usługi dla szkół, dzięki której można nie tylko połączyć się z uczniami, ale też udostępniać pliki z zadaniami, sprawdzać postępy w wykonywaniu ich, oceniać je. W innych klasach pracuje na Teams, podobnej usłudze od Microsoftu. Zgodnie ze swoimi przekonaniami chciał, by uczniowie nie spędzali dużo czasu przed ekranem, więc wysyłał też zalecenia do samodzielnej pracy. Jednak rodzice oczekiwali od szkoły, że zorganizuje ich dzieciom dzień tak, jakby normalnie działała. A więc dzieci siedzą przy biurkach w swoich pokojach, jak w szkolnych ławkach. Lekcja, przerwa, lekcja. Tyle że tym razem cały czas przed ekranem. 

- Co teraz pan powie dzieciom, kiedy wrócicie do szkoły? Że te całe internety najpierw były złe, potem dobre, a teraz znowu złe?  

- Jestem przekonany, że po pandemii regulamin zakazujący telefonów pozostanie. Teraz jest sytuacja nadzwyczajna. Możemy później korzystać z niego, żeby prowadzić jakieś fajne projekty. Jednak nie będzie tak, że smartfon uratował nam życie i ma teraz z nami na stałe pozostać. Na pewno nie - odżegnuje się nauczyciel. 

Z podobnym pytaniem będą musieli zmierzyć się rodzice w domach. - Moja córka ma osiem lat, nie wprowadzaliśmy jej jeszcze w świat cyfrowy, nie miała własnego smartfona – opowiada Bigaj.  - I nagle to dziecko, które spędzało może pół godziny dziennie przed ekranem, teraz siedzi przed nim po kilka godzin! Pandemia pozbawiła rodziców prawa do kontroli, ile czasu ich dziecko ma spędzać w świecie cyfrowym - rozkłada ręce ekspertka. 

Dzieci, które były wychowywane bez ekranów, poznały właśnie ich moc. Jak silnie to nie nie wpływa, opowiada mama 10-letniego Julka: - Kupiłam mu pierwszy smartfon, kiedy miał osiem lat, jechał na kolonie i chciałam mieć z nim kontakt. Wsiąkł błyskawicznie. Od tamtej pory nie rozstaje się z telefonem. Wcześniej lubił rysować, pisał opowiadania, lubił planszówki, chętnie wychodził na miasto. Teraz interesuje go głównie telefon. Ma limity na gry, ale wciąż podaje nowe uzasadnienia dla używania telefonu. A to, że nagrywa filmik na YouTuba, a to, że przegląda jakieś strony. Tydzień z własnym telefonem na koloniach sprawił, że weszliśmy w nową erę naszego życia. 

Cyfrowa era na sterydach

Są szkoły i nauczyciele, którzy tę erę wykorzystują dla prawdziwego cyfrowego skoku. Karolina Sternik, nauczycielka WOS-u, historii sztuki i informatyki w prywatnej szkole podstawowej i liceum pod Warszawą prowadzi na Facebooku fan page, na którym pokazuje, jak można uczyć w sposób interdyscyplinarny, dzięki wykorzystaniu narzędzi cyfrowych. W czasie pandemii prowadzi lekcje według wcześniejszego planu, jakby nic się nie zmieniło. Zaczyna o 8.30 rano, robi takie jak zwykle przerwy, zadaje uczniom projekty, a nawet zabiera ich na wirtualne wyjścia do teatru.  

- Na 30 lekcji, które mam tygodniowo, jakieś 25 prowadzę online – opowiada. - Szkoła, w której pracuję, posiada platformę e-learningową Moodle, zamieszczam na niej, tak jak i inni nauczyciele, nagrania lekcji, żeby uczeń, który nie mógł być obecny na lekcji online, mógł sobie ją obejrzeć. Wykorzystałam aplikację OneNote do tworzenia notatek online, które spełniają funkcję tablicy lekcyjnej. Uczniowie mogą zapisywać tam równocześnie odpowiedzi do pytań z dyskusji, która toczy się na lekcji lub notatki podczas pracy w grupach. Na Zoomie można tworzyć pokoje, czyli dzielić uczniów na grupy - Sternik jest bardzo świadoma cyfrowych narzędzi.  

Jednak podkreśla, że te umiejętności nie przyszły same. Zanim wdrożyła się w nowy system nauczania, pracowała nawet do piątej rano, a na ósmą wstawała na lekcje. Podobnie robili inni nauczyciele w jej szkole. - Teraz już radzimy sobie z wirtualną rzeczywistością w szkole – mówi Sternik. - Tyle że nasza szkoła jest niewielka, nie ma u nas ponad 20-osobowych klas, jest nam łatwiej niż nauczycielom w dużych szkołach publicznych.

Szkoły cyfrowo wykluczone 

Takich historii zapewne można zaleźć więcej. Ale równie dużo jest też takich, gdzie technologie wpędziły wszystkich od dyrekcji po rodziców w nowy trudny do opanowania kierat. A problem tylko goni kolejny problem. 

Fundacja Centrum Cyfrowe, Centrum Edukacji Obywatelskiej i fundacja Szkoła z Klasą przeprowadziły w kwietniu badanie na temat kłopotów, z którymi mierzą się nauczyciele w czasie edukacji zdalnej. Dla 87 proc. z nich były to braki sprzętowe w domach uczniów. Ich powodem są oczywiście najczęściej ograniczenia finansowe. Ale wcale nie tak rzadko pojawiają się też sytuacje, gdy dzieci nie mają komputerów czy smartfonów właśnie dlatego, że rodzice tak zdecydowali. Chcieli zadbać o to, by ich dzieci nie wpadły w fonoholizm, by nie spędzały całych dni wpatrzone w ekrany. Skończyło się tym, że doprowadzili do ich cyfrowego i technologicznego wykluczenia.  

- Sytuacja wszystkich zaskoczyła, szkoły nie były gotowe na zdalne nauczanie – mówi Magdalena Bigaj, która jest też członkinią zespołu badawczego trwającego właśnie badania naukowego Zdalnenauczanie.org.

Jednym z badanych obszarów będzie kwestia gotowości technologicznej na nagłą sytuację, ale także jej kosztów emocjonalnych. Pierwsze wyniki będą znane w czerwcu. Nie były gotowe nie tylko dlatego, że nie miały sprzętu. Kluczowe jest to, że polska szkoła technologii się po prostu boi. Objawem tego lęku są właśnie kolejne szkolne regulaminy twardo zakazujące smartfonów w szkolnych murach. Pandemia pokazała, że ten lęk nie jest niestety nieuzasadniony. 

Rajd na głowie nauczyciela

Urzeczywistnienie koszmaru nauczyciela bojącego się technologii to rajd. Wszystko zaczyna się niewinnie. Nauczyciel rozsyła uczniom linki z zaproszeniem na lekcje na Zoomie czy Discordzie. Wystarczy jednak jeden uczeń, który zechce lekcję rozwalić i roześle link dalej obcym osobom. One też mogą dołączyć do spotkania. I robią to, rozbijając zajęcia, zagłuszają nauczyciela, klną, na czat tekstowy wstawiają pornografię, wyzwiska. A na koniec zapis z ataku wrzucają na Youtube'a czy Tik Toka, co jest dodatkowym upokorzeniem dla nauczyciela, który bezradnie mógł tylko obserwować rozwój wypadków. Oglądanie tych rajdów na YouTubie (a serwis jest ich pełen) jest co najmniej przykre. Skojarzenia z niesławnym filmikiem z nauczycielem z koszem na głowie założonym przez uczniów nasuwają się same. 

Kluczowe jest to, że do rajdów wcale nie dochodzi w jakiś ekstremalnych warunkach. Wystarczy nieporadność technologiczna nauczyciela. Basia opowiada o lekcji polskiego. - Kolega wywalał innego z lekcji, a pani wkurzała się na tego, który był wywalany, bo nie rozumiała, o co chodzi.

Opowiada też o sprawdzianach, na których uczniowie nie włączają kamerek, żeby ściągać i nie reagują na nawoływania nauczycielki, żeby kamerki włączyć. Konieczność zdalnego nauczania pokazała, że kompetencje metodyczno-cyfrowe ogromnej części nauczycieli są na poziomie, który sami według szkolnych wymagań oceniliby jako niewystarczający do promocji do następnej klasy.

- Kompetencje nauczycieli do pracy w środowisku cyfrowym to nie tylko umiejętności obsługi urządzeń i aplikacji, ale przede wszystkim wykorzystywanie cyfrowych narzędzi w ramach nowoczesnych metod nauczania. W polskiej szkole odczuwamy deficyt tych ostatnich – przyznaje Krzysztof Głomb, prezes Stowarzyszenia „Miasta w Internecie” i specjalista od edukacji cyfrowej. Tłumaczy: - Teoretycznie nauczyciele mieli okazję je zdobyć w ramach szkoleń niezbędnych dla awansu zawodowego. Niestety na przeszkodzie stoją bardzo często niska jakość tych szkoleń oraz zachowawcze postawy samych cyfrowo-sceptycznych nauczycieli i dyrektorów. 

Gdy połączymy to z także niskimi kompetencjami cyfrowymi uczniów, którzy owszem potrafią nagrać Tiktoka, zrobić rajd na Zooma czy całą noc spędzić w Fortnicie, ale nie wiedzą, jak i gdzie szukać sprawdzonych informacji i często nie używali nawet tak podstawowych narzędzi jak maile, to kończy się ogólną frustracją. 

Zmienić całą szkołę

A frustracja ta prowadzi do kolejnych zakazów, które też same w sobie frustrują. Lidia Krupa wprowadziła w swojej szkole zakaz używania telefonów komórkowych na przerwach, ale nie jest z niego zadowolona.

- Wprowadziłam zakaz, bo musiałam. Słowa nie docierały. Jednak ja naprawdę jestem przeciwna zakazom, które mają odciąć internet jak nożyczkami – mówi. - Musimy uczyć dzieci korzystania z technologii, a nie demonizować ją - zapewnia dyrektorka. 

Sama sporo w tym kierunku robiła. Gdy jeszcze jej szkoła działała jako gimnazjum, nauczyciele stosowali kształcenie wyprzedzające, czyli rozwiniętą formę edukacji odwróconej. Lidia Krupa opowiada, jak to wygląda w praktyce: - Kiedy nauczyciel rozpoczyna nowy temat, daje uczniom materiały, a oni samodzielnie lub wspólnie z nim nad nimi pracują, poznają go i dopiero później na lekcji rozmawiają o tym z nauczycielem. Wolno im popełniać błędy i je korygować. Do tego jednak konieczna jest platforma edukacyjna, a więc technologia, bo dzieci muszą szukać informacji na zadany temat i porozumiewać się między sobą. 

Tyle że jej szkoła i nauczyciele kształcili się z tej metody do pracy z nastolatkami. Potem nagle wraz z ekspresową reformą edukacji kazano im pracować z zupełnie innymi dziećmi z podstawówki. A tego, jak ci młodsi uczniowie są od smartfonów zależni, nauczyciele nie byli świadomi.  

Mechanizm, o którym opowiada Krupa, stanowi istotę e-learningu. Byłby idealny dla tele-szkoły. Tyle że to, co robią obecnie szkoły wrzucone przez Covid do zdalnego nauczania, nawet obok e-learningu nie leżało. - Tylko kilkadziesiąt procent szkół stosuje zdalne nauczanie w realnym kontakcie ucznia z nauczycielem. Większość po prostu „zadaniuje” ucznia i rodzica – mówi Krzysztof Głomb. 

Dlatego, zdaniem ekspertów, jeśli po miesiącach zdalnej nauki spodziewamy się rewolucji w podejściu szkół do technologii, możemy się gorzko zawieść. Bo, żeby wykorzystać z pożytkiem edukacyjne szanse, jakie dają technologie, trzeba nie tylko wyposażyć nauczycieli i uczniów w sprzęt i kompetencje, ale też zmienić metody dydaktyczne i relacje nauczyciela z uczniami. Póki co szkoły uczą tak samo jak zawsze, tylko udając tele-edukację. W internecie, tak jak w budynku szkoły, lekcje prowadzone są metodą podawczą za pomocą wykładu. Powielana jest też relacja nauczyciel – uczeń. - Sporo szkół owszem wykorzystuje platformy edukacyjne, jednak to nie sprawiło, że przeszły one na metodyczny etap XXI wieku – dodaje Głomb. 


A to przejście to wcale nie musi być jakaś kosmiczna rewolucja. - Skoro w domach jest często jeden laptop na całą rodzinę, to nauczyciele nie mogą opierać lekcji na komunikatorach video. Muszą uczyć w stylu e-learningu, czyli zamieścić lekcję w internecie, żeby dziecko sięgało do niej wtedy, kiedy może, a nie wtedy, kiedy nauczyciel jest dostępny. Uczeń, pracując nad zamieszczonym materiałem, może postawić hipotezę i udowodnić ją, może też pracować nad nią z grupą, która jest aktywna w tym samym czasie co on, a potem przedstawić tezę nauczycielowi. Należy nauczyć nauczycieli metodologii stosowania e-learningu – tłumaczy Tomasz Łukawski dyrektor ds. Ekosysytemu Ogólnopolskiej Sieci Edukacyjnej w NASK. 

Jednak to wymaga zmiany filozofii nauczania także w warunkach analogowych. Metoda jest gotowa. Szkoła nie.

Oswoić e-potwora

W prywatnej szkole Eureka w Zalesiu Górnym koło Warszawy młodsze dzieci na przerwach nie też mogą używać telefonów. Ale to nie jest jakiś rygorystyczny zakaz technologii. Wręcz przeciwnie, szkoła mocno na nie stawia. - Dla naszych nauczycieli i uczniów to naturalne środowisko. Więc przejście na naukę zdalną dla dzieci nie było trudne – mówi właścicielka szkoły oraz popularyzatorka nauki Olga Woźniak. 

W Eurece od najmłodszych klas dzieci używają dziennika elektronicznego. Ale nie tak jak w większości szkół, gdzie służy on do tego, żeby rodzice mogli kontrolować sprawdziany, prace domowe i oceny dzieci. To raczej kalendarz pracy dla samych uczniów. Dzieci same sprawdzają wiadomości od nauczycieli, a niektóre z nich są wręcz przed rodzicami ukryte. - To uczy odpowiedzialności za siebie – tłumaczy Woźniak. Równolegle dzieci od szóstych klas mogą używać smartfonów także na przerwach. I owszem siedzą w nich, ale raczej wspólnie i nie bez przerwy. - Bardziej już alienują się dziewczynki, które w kącie czytają książki – śmieje się Olga Woźniak. Według niej w jej szkole powrót na jesieni stanowczo nie będzie powrotem do tablicy i dyktowania do zeszytów. 

Pandemia zrobiła naszemu systemowi edukacji wielki test dojrzałości z kompetencji na miarę XXI wieku.

- Szkoły, które stroniły od wykorzystywania nowych technologii w nauce, mają spory problem – ocenia Bigaj. – Ostrzegaliśmy, że zakazywanie smartfonów to wyłącznie wypchnięcie problemów związanych z internetem poza mury szkoły, a nie prawdziwe rozwiązywanie ich. Edukacja do życia w świecie nowych technologii i odpowiedzialnego z nich korzystania powinna być stałym elementem nauczania. Podobnie jak solidna edukacja obywatelska. Braki w obydwu tych obszarach widzimy wyraźnie w czasie pandemii, choćby w postaci podatności na manipulację i fake newsy - podkreśla ekspertka.

W tym nieszczęściu, jakim jest lock down, jest pewien pożytek. Dzieci odkryły, że smartfon i komputer służą nie tylko do rozrywki. Pod tym względem epidemia zrobiła coś bardzo pożytecznego. Oby tylko szkoły tego efektu nie popsuły.

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin - dziennikarka, współpracowała z Gazetą Wyborczą, Dziennikiem Polska Europa Świat, tygodnikiem Newsweek i tygodnikiem Wprost. Specjalizuje się w tematyce społecznej. Autorka książek „Twoje życie w moich rękach. Opowieści o polskiej służbie zdrowia”, „Gajka i Jacek Kuroniowie”, „Dziewięć rozmów o aborcji”, "Mistrz. Absolutnie. O Wojciechu Młynarskim”, „Jak zostałam nianią Polaków. Wywiad rzeka z Dorotą Zawadzką”. Mama 14-letniej Marty i 10-letniego Julka.