Powróciłem do Morrowind! Oto moja sentymentalna podróż po Vvardenfell w The Elder Scrolls Online
Wyszedłem na dokładnie ten sam brzeg, co 15 lat temu. Chociaż historie obu gier oddziela całe fikcyjne millenium, ząb czasu zdaje się nie mieć wpływu na osadę Seyda Neen. Uśmiechnąłem się pod nosem. Znowu jestem w domu. Znowu jestem w Morrowind.
The Elder Scrolls Online: Morrowind to nowy dodatek do drugiego najlepszego MMORPG, w jakie można zagrać na konsoli. Gdy 15 lat temu pojawił się rewolucyjny Morrowind, byłem fanatykiem tamtej gry. Nie jestem w stanie spamiętać, ile razy na nowo eksplorowałem egzotyczną, niegościnną wyspę elfich Dunmerów. Teraz Bethesda umożliwiła mi to po raz kolejny. Chociaż ostatnimi czasy omijam MMO jak mogę, w tym konkretnym przypadku zrobiłem wyjątek. Czas ponownie odwiedzić Morrowind.
Nową przygodę w TES Online rozpocząłem dokładnie tak, jak przygodę z Morrowindem w 2002 roku - schodząc z pokładu statku. Jednak tym razem nie jako niewolnik, ale posiadający niezbywalne prawa Outlander. Na wyspę przybyłem z misją pomocy kapłanom Viveka. Nie pamiętacie, kto to zacz? Jedno z trzech żywych bóstw, które rządziły wyspą zamieszkaną przez czczących ich elfów. Słowem - szef wszystkich szefów, którego w TES III: Morrowind poznałem dopiero po kilkunastu godzinach rozgrywki.
Tak jak w grze Morrowind z 2002 roku, statek z moim awatarem przybił do morskiej wioski Seyda Neen.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Producenci TES Online zdecydowali się na bardzo bezpieczną, sympatyczną, ale w gruncie rzeczy „tanią” zagrywkę. Seyda Neen wygląda niemal dokładnie tak jak w grze z 2002 roku. W wiosce stoją te same budynki. Strażnicy noszą te same zbroje. Znalazłem nawet to samo drzewo z wydrążoną dziurą, w środku której można znaleźć coś ciekawego. Fani Morrowinda od razu poczują, jak producenci MMO szarpią ich za struny sentymentu. Robią to jednak na tyle umiejętnie, że od razu wsiąknąłem w klimat wyspy.
[gallery link="file" ids="570265,570266,570267"]
Przymknąłem oko na to, że gry TES Online oraz Morrowind dzieli 1000 fikcyjnych lat różnicy. Zamiast tego zszedłem z łodzi i zacząłem kręcić się po okolicy. W tle zaczęła przygrywać niesamowita, niemożliwa do zapomnienia muzyka, którą po raz pierwszy usłyszałem ponad dekadę temu. Naprawdę poczułem, że „jestem u siebie” i znowu czeka mnie epicka przygoda w pięknym, otwartym świecie. Oczywiście z perspektywy dzisiejszych możliwości TES Online zdecydowanie nie należy do gier przesadnie urodziwych, ale nawet mimo tego nie byłem w stanie odmówić dodatkowi klimatu oraz uroku.
Pierwsze zadanie to śledztwo w osadzie. Ktoś zgasił płomienie latarni, przez co statek roztrzaskał się o skały.
Twórcy TES Online już na samym początku próbowali stworzyć iluzję, że ich gra to coś więcej niż generyczne MMORPG płynące na popularności znanej serii. Starając się dotrzeć do tego, co widział jeden ze świadków katastrofy morskiej, mogłem wydobyć z niego informacje dzięki atrybutowi odpowiedzialnemu za perswazję. Coś takiego nieczęsto zdarza się w MMO. Niestety, mój jaszczurzy zabójca nigdy nie był dobrym mówcą, woląc argument siły od siły argumentów. Zadanie wydłużyło się o przysługę dla roszczeniowego świadka.
Wokół biegała masa innych graczy. Czy to główna ulica Seyda Neen, jej sklepy, latarnia morska czy pobliskie bagno, wszędzie ktoś był przede mną. Gra zdecydowanie nie jest martwa. Do tego twórcy zastosowali mechanizm dopasowujący poziom instancji do awatara gracza. Oznacza to, że swoją przygodę w Morrowind przeżywali zarówno nowicjusze, jak i weterani tej gry. Dlatego gdzie nie spojrzałem, skromna nadmorska osada przeżywała turystyczny rozkwit. Zabijało to klimat gry, toteż zamknąłem śledztwo, wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w dalszą podróż.
Oczywiście po drodze napotkałem kilka postaci NPC proszących o pomoc. Byłem jednak nieubłagany. Miałem spotkać się z kapłanem Viveka i chociaż raz w historii mojego obcowania z serią The Elder Scrolls postanowiłem być jak taran prący prosto do celu. Zero litości dla misji pobocznych! Gdy doszło do spotkania, twórcy próbowali ubarwić narrację interaktywną sceną przerywnikową na silniku gry. Trochę fajerwerków, trochę kolorów, boska interwencja, ale nic naprawdę epickiego i filmowego. Doceniam jednak trud.
Kapłani chcieli ode mnie tego, z czego słynie seria The Elder Scrolls - eksploracji katakumb.
Jednak nawet w najmroczniejszych, przeżartych nekromancją głębinach natknąłem się na masę innych śmiałków. Wspólnie z nimi utorowałem sobie drogę do centralnego pomieszczenia, naprzemiennie przełączając się między rozgrywką w pierwszej oraz trzeciej perspektywie. Ku mojemu zdziwieniu, na końcu nie czekał przesadnie trudny przeciwnik do ubicia, ale prastary duch, z którym wystarczyło porozmawiać. Kto by przypuszczał.
Wyróżnikiem TES Online jest masa ozdobnych elementów, które da się przeszukać podczas eksploracji podziemi. Urny, skrzynie, pudła - do wszystkiego możemy zajrzeć. Chociaż w większości przypadków w środku znajdziemy stare graty, szmaty i śmieci niewpływające na ekonomię gry, wytrwały poszukiwać natrafi od czasu do czasu na coś cenniejszego. Tutaj jakiś miecz, tam mikstura, jeszcze gdzie indziej prastara księga, po przeczytaniu której dostajemy bonusowy punkt umiejętności… Dociekliwi będą (czasami) wynagrodzeni.
W katakumbach większy jest również poziom interakcji z otoczeniem. Chociaż dekoracje są niestety przyspawane do brudnych posadzek, niektóre grobowce zostały najeżone kolcami, pułapkami, dźwigniami oraz zapadniami. Zaleta TES Online to to, że rozgrywka jest nieco bardziej zręcznościowa niż w większości MMO, w których ślepo pędzimy przed siebie, przywołując umiejętności z klawiatury numerycznej.
Na skutek zwrotów akcji dostałem zaproszenie do najważniejszego skupiska istnień na wyspie - miasta Vivek.
Tutaj producenci TES Online przestali trzymać swoją fantazję na wodzy. Zamiast kopii lokacji z Morrowinda zostałem świadkiem tego, jak przyszła metropolia dopiero powstaje. Miasto Vivek zaskoczyło mnie zaledwie kilkoma skończonymi zigguratami oraz masą robotników krzątających się tam i z powrotem. Aglomeracja okazała się jednym wielkim placem budowy, nad którym górował pałac boga Viveka. To na jego część miasto zostało nazwane tak a nie inaczej.
[gallery link="file" ids="570285,570280,570281"]
Przechadzając się ulicami Viveka zostałem „zalany” potencjalnymi zadaniami, których mogłem się podjąć. Postanowiłem jednak stanąć twarzą w twarz z żywym bogiem, tak jak udało mi się to zrobić w 2002 roku. Okazało się, że na przestrzeni wieków bóstwo Dunmerów nie zmieniło się prawie w ogóle. Kto grał w Morrowinda ten pamięta charakterystycznego, lewitującego jegomościa ze skórą mieniącą się w dwóch barwach, symbolizujących dwie główne elfie rasy.
Zaraz po pogadance z bogiem dostrzegłem coś gigantycznego, złowieszczo majaczącego w oddali. Wychodząc z pałacu Viveka zobaczyłem zarys Czerwonej Góry, będącej znakiem rozpoznawczym elfiej wyspy. Wulkaniczny tytan rzucał się cieniem na całe Vvardenfell, a ja doskonale pamiętałem, ile problemów góra przyniosła 1000 lat później, podczas akcji gry Morrowind. Bardzo byłem ciekaw, co znajduje się tam teraz. Pamiętałem jakieś wspomnienia opuszczonych krasnoludzkich kopalni oraz basenów pełnych lawy. Wiedziałem już, gdzie nogi zaniosą mnie dalej.
Wspinaczka na Czerwoną Górę okazała się jednak trudniejsza niż sądziłem.
Podróżując konno w głąb wyspy odkryłem, że ta wcale nie jest przesadnie duża. Ten sam obszar w grze Morrowind wydawał mi się znacznie, znacznie rozleglejszy. W TES Online wszystko zostało zminiaturyzowane, a odległości pomiędzy kluczowymi miejscami uległy radykalnemu zmniejszeniu. Nawet mimo tego dało się wyczuć, że Vvardenfell zapewni przygodę na wiele, wiele długich godzin, o ile zechcemy wykonywać łańcuchy żmudnych zadań. Po drodze mijałem wiele bardzo ciekawych miejsc, lecz pozostałem niezruszony na ich nieme obietnice cennych skarbów. Czerwona Góro - nachodzę!
Klimat zaczął ulegać radykalnej zmianie. Powietrze stało się ciemne i przesycone wulkanicznym pyłem. Architektura miasta Vivek ustąpiła miejsca plemiennym, prymitywniejszym konstrukcjom ludów żyjących w cieniu wulkanu. Elfy nosiły hełmy przystosowane do ciepłych wichrów, a otwartość napotkanych postaci malała proporcjonalnie względem dystansu przybliżającego mnie do góry. W końcu znalazłem się u jej podnóży i już chciałem rozpocząć wspinaczkę, ale…
…ale zdałem sobie sprawę, że TES Online to nie Skyrim. Tutaj nie mogę udać się gdzie tylko mam ochotę, skacząc jak szaleniec po niemal pionowym kamieniu wielkiej góry. Mój koń nie opierał się prawom fizyki, tak jak robił to wierzchowiec w TES V. Chociaż znajdowałem się zaraz pod górą, chociaż widziałem wierzchołek z którego kipiała lawa, moja dalsza podróż została zablokowana. Oczywiście nie oznacza to, że Czerwona Góra jest niedostępna dla graczy.
Moje przypuszczenia są takie, że wulkan jest po prostu powiązany z jakimś zadaniem fabularnym, a wejście do niego zyskamy dopiero po serii pomniejszych misji. Nieco rozczarowany brakiem swobody, ale jednocześnie szczęśliwy jak dziecko z powodu ponownej wizyty w znajomych rejonach wyłączyłem grę. Dosyć zabawy na dzisiaj.
The Elder Scrolls Online: Morrowind to jedno z niewielu MMO, które generuje pozytywne pierwsze wrażenie.
W moim przypadku ta sztuka udała się wcześniej jedynie grom World of Warcraft, Guild Wars oraz Guild Wars 2. Nawet producentom Star Wars: The Old Republic nie udało się przywiązać mnie do ekranu na dłużej niż kilka godzin. Z TES Online będzie trochę inaczej. Zwiedzanie elfiej wyspy to dla fana Morrowinda prawdziwa gratka, niezależnie od gatunku, do którego przynależy TES Online.
Oczywiście omawiana gra nie jest żadną rewolucją w obszarze MMORPG. To po prostu solidne rzemiosło, w którym można zatopić się na dziesiątki godzin. Nawet mimo tego z miejsca oddałbym TES Online za oficjalną zapowiedź The Elder Scrolls VI połączoną z pierwszym zwiastunem prezentującym faktyczną rozgrywkę. Pomimo swojej złożoności i rozbudowania, TES Online to jedynie zakąska. Wydaje mi się, że wszyscy fani tej serii wciąż czekają na nowe główne danie.
Zwłaszcza po tym, jak Fallout 4 nie był w stanie zaspokoić wielu apetytów.