Amerykańskie firmy nie chcą, by rząd inwigilował ich klientów. Wolą robić to same
Przedstawiciele ponad trzydziestu firm zwrócili się do amerykańskich władz o reformę prawa dotyczącego inwigilacji obywateli.
Amerykańskie przepisy dotyczące inwigilacji w imię tzw. bezpieczeństwa narodowego chyba na nikim nie robią już wrażenia. Może poza działaczami na rzecz praw człowieka. Obywatele przyjęli je w milczeniu jako element umowy społecznej. Można ją streścić w stwierdzeniu: my zapewniamy wam (względne) bezpieczeństwo (a raczej poczucie bezpieczeństwa), wy rezygnujecie z części swobód.
Umowa to nie do końca uczciwa, bo i niesymetryczna. Ludzie rezygnują z konkretnych praw, pozwalają rządowi na dostęp do drażliwych informacji na swój temat. W zamian dostają mgliste zapewnienie i poczucie psychicznego komfortu. Rzecz jasna, rząd widzi to inaczej. Można zakpić, że gdyby to nie było tajne, ujawniłby jakie zagrożenia czyhają na obywateli Stanów Zjednoczonych.
Któż dziś pamięta jeszcze o programie PRISM ujawnionym przez Edwarda Snowdena?
Przecież minęło zaledwie cztery lata odkąd dzięki byłemu współpracownikowi służb wywiadowczych i mediom program ujrzał światło dzienne. Snowden traktowany był przez dużą część swoich rodaków jako zdrajca. Gdy w połowie 2013 roku, czyli w momencie wybuchu afery, Instytut Gallupa zapytał Amerykanów o stosunek do niego, 44 proc. wyraziło poparcie dla jego działań, a 42 proc. je potępiało.
Dziś sprawa inwigilacji przycichła. Akcent został też nieco przesunięty. Rząd Stanów Zjednoczonych wmawia swoim obywatelom, że nie powinni się martwić, bo przecież agencje ścigają terrorystów, a nie uczciwych ludzi. - Poza tym - puszczają oczko smutni agenci w ciemnych okularach - śledzeni są głównie obywatele innych krajów. - Skoro tak - myślą, być może, szerokie masy - nie ma się czego bać. Niech Algierczyk, Francuz, Palestyńczyk czy Bośniak, (tu wpisz dowolną nację) wie, że czujne oko władzy nie pozwoli mu na realizację jego niecnych celów.
Ten kpiarski ton ma swoje źródło w amerykańskich regulacjach. Zgodnie z paragrafem 702 Foreign Intelligence Surveillance Act instytucje wywiadowcze mogą kontrolować komunikację mężczyzn i kobiet niebędących obywatelami USA, i przebywających poza tym krajem z przyczyn istotnych z punktu widzenia wywiadu zagranicznego. Izba Reprezentantów nazywa na swojej stronie dokument "kluczowym narzędziem walki z terroryzmem, które pomogło udaremnić liczne działania terrorystyczne". Żeby wilk był syty i owca cała, możemy też przeczytać, że narzędzie to podlega kontroli rządu.
Paragraf 702 traci ważność pod koniec roku. Oczywiście może być (i prawdopodobnie zostanie) przedłużony. W tym momencie na scenę wchodzą nieoczekiwani aktorzy. Przedstawiciele ponad 30 przedsiębiorstw, w tym Google, Snapa, Ubera, Facebooka, Microsoftu i Amazonu wysłali list do przewodniczącego Komisji Sprawiedliwości w sprawie reformy prawa.
Co ciekawe, na liście firm, które podpisały się pod petycją, nie ma Apple.
Czego chcą giganci?
Propozycje sygnatariuszy listu są bardzo racjonalne. Domagają się zwiększenia kontroli rządowej nad instytucjami wywiadowczymi. Proszą o możliwość ujawniania informacji na temat wniosków otrzymanych przez agencje. Wreszcie chcą doprecyzowania przepisów, by zmniejszyć prawdopodobieństwo pozyskiwania informacji o osobach niebędących obywatelami USA, które nie są podejrzewane o terroryzm.
Powyższe argumenty są nie tylko racjonalne, ale i logiczne. W interesie ponadnarodowych przedsiębiorstw jest budowanie zaufania klientów wobec własnych usług czy produktów. Amerykańskie regulacje tego nie ułatwiają. Nie doszukujmy się więc zbyt łatwo w tym dokumencie przejawów wrażliwości firm na prawa człowieka. Złośliwi dodadzą, że sami giganci gromadzą ogromne ilości informacji na temat swoich użytkowników. Ci ostatni najczęściej nie czytają na co się zgadzają, klikając odpowiedni przycisk podczas rejestracji. Ironia losu? Na pewno.