Topowy gamingowy laptop w rękach, które przywykły do pada, czyli sprawdzam, czy powrót do #PCMasterRace jest możliwy
Granie na konsoli uzależnia. Nie chodzi nawet o samą czynność grania, a o wygodę jaką daje to podłączane do telewizora pudełko i bezprzewodowy kontroler trzymany w dłoniach. Postanowiłem jednak raz jeszcze dać szansę #PCMasterRace, gdy na testy przyjechał do mnie gamingowy laptop.
Należę do pokolenia, które wychowało się w towarzystwie gier wideo. Nie licząc krótkich epizodów z Pegasusem i Gameboyem, pół życia grałem z myszą w łapie na komputerze “garbiąc się przed stojącym na biurku monitorem”. Od ponad roku jestem jednak posiadaczem nowoczesnej konsoli do gier.
W czasach szkoły średniej próbowałem gier z wielu różnych gatunków. Strategie pożerające mnóstwo czasu lata temu mnie znudziły, ale do dzisiaj uwielbiam pierwszoosobowe strzelaniny i wszelkiej maści erpegi.
Pecet wydawał się idealną platformą, by czerpać radość z gier z tych dwóch gatunków. Nie mogłem sobie nawet wyobrazić, jak czerpać radość z rozgrywki w Deus Ex lub Fallouta z padem w dłoni.
Celowanie z analoga? No proszę was, szanujmy się.
Namawiany przez znajomych i kolegów z redakcji postanowiłem jednak sprawdzić, czy konsola do gier sprawdzi się w moim przypadku - chociażby po to, żeby na poczet przyszłych dyskusji o wyższości peceta nad konsolą mieć w łapie mocne argumenty.
Po przejrzeniu listy gier na wyłączność i obejrzeniu trailerów wybór padł na leciwe PlayStation 3. Okazało się, że była to tylko pierwsza z wielu konsol, które trafiły do mojego mieszkania.
Sprzęt Microsoftu pojawił się u mnie niewiele później.
Po przyniesieniu do domu pudła z konsolą usłyszałem jednak pytanie mojej lepszej połówki o… Kinecta i Dance Central. Jej rozczarowanie moją odpowiedzią sprawiło, że kilka dni później kolejny port HDMI w telewizorze zajął kabel łączący go z Xboksem 360.
Obie konsole mają już swoje lata i razem z zestawem gier i kontrolerem ruchowym zakupiłem je w cenie niższej, niż gołą konsolę obecnej generacji. Z początku podchodziłem do sprawy bardzo sceptycznie, ale wreszcie zrozumiałem, o co tym konsolowcom chodzi.
Konsole zmieniły diametralnie moje podejście do gier wideo.
Wcześniej nie wyobrażałem sobie zabawy inaczej, niż na biurku przed monitorem. Kontroler? Wydawało mi się to dobrym rozwiązaniem do gier wyścigowych i bijatyk, które mnie nigdy nie wciągnęły. Nawet w kolejne odsłony Assassin’s Creed grałem dzierżąc w dłoni myszkę, a drugą ręką wciskając przyciski na klawiaturze.
Teraz, jeśli już mam czas pograć, siadam zwykle wygodnie w fotelu i włączam TV. Bez martwienia się o aktualizacje Windowsa, sterowniki do karty graficznej i wykonując jedynie okresowo aktualizacje oprogramowania konsoli. Xbox 360 został tam, gdzie go postawiłem po zakupie, a PS3 wymieniłem na nowsze PS4.
Koło telewizora postawiłem też… komputer.
Przed zakupem konsoli wstawiłem komputer stacjonarny pod biurko. Ponieważ jednak pracuję na podpinanym do monitora MacBooku, to po pewnym czasie postanowiłem wyeksmitować to pudło spod nóg i postawiłem je obok konsol przy telewizorze. Kupiłem odpowiedni adapter i podłączyłem kontroler od Xboksa 360.
Mój pecet zbliżył się do… Steam Machine’a - z tą różnicą, że został tam system Windows, a oprócz Steama zainstalowałem na nim jeszcze Origina, Uplaya, GOG Galaxy i aplikację Nvidii do automatycznego ustawiania jakości grafiki. Po premierze nowej wersji adaptera tylko pada zmieniłem na tego od Xboksa One.
Granie na 24-calowym monitorze nie sprawia mi już przyjemności.
Miłośnicy gier typu multiplayer i e-sportowcy potrzebują sprzętu, który pozwoli osiągać jak najlepsze wyniki. Interesują ich takie parametry jak prędkość odświeżania obrazu i opóźnienia. Entuzjaści gier na PC z kolei mogą cieszyć się z rozdzielczości 4K i fotorealistycznej grafiki
Przeciętnego gracza, którego jestem teraz idealnym przykładem, takie parametry nie obchodzą. Nie gram w liczenie klatek na sekundę i jestem w stanie pogodzić się z niższą jakością grafiki na konsoli - bo i tak nie kupię kosztującego kilka(naście) tysięcy peceta, który zapewni lepszą oprawę niż PS4.
Tak jak jeszcze nie tak dawno sceptycznie podchodziłem do konsoli, tak teraz gamingowy laptop wydawał mi się zbędnym sprzętem.
Doszedłem do takiego momentu, że nawet w shootery gram z padem w dłoni. Z początku nie byłem w stanie ustrzelić nawet pół kosmity, ale po przejściu kilku gier z serii Halo wyrobiłem się na tyle, że strzelaniny z padem w dłoni zaczęły… dawać mi po prostu frajdę.
Korzystając z pada ograłem nie tylko Wiedźmina, ale też zeszłoroczne Call of Duty (na PlayStation 4) oraz takie tytuły jak Far Cry 4 i dodatek The Old Blood do Wolfenstein: The New Order (na pececie). Kiedyś było to dla mnie po prostu nie do pomyślenia.
PCMustardRace czy jednak PCMasterRace?
Na chwilę przed Świętami Bożego Narodzenia przedstawiciel polskiego oddziału firmy Acer zaproponował mi podesłanie do testów notebooka z linii Predator. Mając w planach skończenie podczas przerwy świątecznej najnowszego Assassin’s Creed Syndicate i zeszłorocznego Call of Duty dałem się na to namówić.
Na niedługo przed Wigilią w moje ręce trafił prawdziwy potwór - gamingowy laptop Acer Predator G15, czyli przenośny komputer o lepszych parametrach niż mój stacjonarny pecet. Sprzęt z ekranem Full HD wyposażono w 32 GB pamięci RAM, szybki dysk SSD, procesor i7–6700HQ i kartę graficzną Nvidia GeForce 980M.
Jak się grało przy biurku po tak długiej przerwie?
Nie zajmuję się na co dzień testowaniem laptopów, dlatego nie miałem nawet w planach sprawdzania wydajności sprzętu tabelkami. Ustawienia graficzne dobrała mi aplikacja Nvidii, a ja po pobraniu kilku gier ze Steama, Uplaya i Origina przystąpiłem do testowania gier w praktyce.
Przyznam, że grało mi się na tym notebooku znacznie lepiej niż się spodziewałem. Zabrałem go nawet na kilka dni wyjeżdżając z domu - ale chociaż to gamingowy laptop, to grałem i tak tylko podłączając go kablem do gniazdka, bo odłączenie zasilania powoduje spadek mocy, a procenty baterii uciekają w oczach.
Grając na laptopie Acera skończyłem kampanie w Call of Duty: Black Ops 3 i Assassin’s Creed: Syndicate.
Tak jak w przypadku strzelanin w trybie singleplayer nie robi mi już różnicy, jakiego typu kontrolera używam - zarówno pad, jak i mysz pozwala mi się dobrze bawić - tak zeszłoroczna produkcja od Ubisoftu w ogóle mi nie podeszła na klawiaturze. Próbowałem się przekonać, ale skończyło się na… podpięciu pada do laptopa.
Bezpośrednie porównanie z konsolą miałem z kolei na przykładzie sieciowego shootera Star Wars: Battlefront. Wcześniej bawiłem się w wersji gry na PlayStation 4, ale po chwili spędzonej na serwerach pecetowej edycji wiedziałem, że do wydania konsolowego już nie wrócę, a gamingowy laptop mnie do tego przekonał.
Jeśli multi, to tylko na myszy.
Zdaję sobie sprawę, że wielu graczy świetnie się bawi w multiplayerowych shooterach na konsoli, ale to po prostu nie dla mnie. Może gry z użyciem myszy i klawiatury “nie zapomina się jak jazdy na rowerze”, ale w Battlefroncie na pececie idzie mi, tak po prostu, znacznie lepiej.
W konsolowej edycji spędziłem sporo czasu, ale męczyły mnie ogromne problemy z ustrzeleniem przeciwników. Z początku myślałem, że to po prostu brak umiejętności - nie grałem w gry sieciowe przez lata - ale po kilku godzinach spędzonych w wersji z Origina zauważyłem, że to właśnie pad był problemem.
Granie na notebooku przypomniało mi jednak o “urokach” gier wideo na komputerach.
Nie mówię tutaj nawet o cheaterach, z którymi DICE jak na razie przegrywa i którzy są zmorą serwerów Battlefronta. Pierwszym “sprzętowym” problemem okazało się… samo granie na klawiaturze laptopowej.
Mimo mojej ogromnej miłości do głośnych klawiatur mechanicznych na co dzień pracuję na klawiaturze-naleśniku - wcześniej Logitech K760, teraz Apple Magic Keyboard. Po kilku godzinach spędzonych przy laptopie odczułem ból nadgarstków.
Acer Predator G15 jest laptopem o dość grubej obudowie.
Ze względu na to podczas zabawy musiałem inaczej ułożyć ręce na biurku podczas gry niż podczas pracy. Po latach pracy przy monitorze na biurku po prostu zapomniałem, że korzystanie z notebooka może być tak niewygodne!
Siedząc przed Predatorem nie mogłem oprzeć przedramion na blacie - a jedynie moje nadgarstki spoczywały na małym fragmencie obudowy. Jeśli miałbym na laptopie grać na co dzień, to konieczny byłby zakup jakiejś wymyślnej podkładki.
System Windows też miał dla mnie kilka niespodzianek.
Z systemu Microsoftu korzystam na swoim prywatnym pudle do gier i, odpukać, nie sprawia tam większych problemów. Niestety, w przypadku sprzętu Acera zamiast po prostu grać - do czego przyzwyczaiły mnie konsole - musiałem spędzić trochę czasu na konfiguracji i szukania rozwiązania problemów.
Zmagałem się z chociażby z ręcznym przeinstalowywaniem sterowników do dźwięku, bo nie działały mi słuchawki. Do dzisiaj nie wiem, co było nie tak z touchpadem, ale nie działał przycisk pozwalający na jego proste włączenie i wyłączenie, a próby zmiany ustawień powodowały restartowanie się komputera.
Okazało się, że w 2016 roku notebooki z dwoma układami grafiki - zintegrowanym i dedykowanym - też robią cyrki.
Chociaż to gamingowy laptop, to korzystałem z Predatora tylko do grania i nie wymagałem od niego długiego czasu pracy z dala od gniazdka. W opcjach wybrałem dedykowanego GeForce’a jako domyślnie wykorzystywaną kartę graficzną dla wszystkich aplikacji.
Mimo to, co kilka sesji, nie mogłem uruchomić Call of Duty, dopóki znów ręcznie nie wybrałem karty Nvidii zamiast zintegrowanej grafiki. Podczas rozgrywek w Battlefronta karta sieciowa też potrafiła niespodziewanie zgubić połączenie.
Mimo wszystko nie zniechęciło mnie to.
Granie na PC bywa upierdliwe, ale po prostu ma swój urok. Nie chodzi nawet o garbienie się przed ekranem laptopa, tylko kontrolowanie swojego awatara za pomocą myszy i klawiatury. Chociaż jestem konsolowym neofitą, to coś z gracza wykorzystującego z dumą hashtag #pcmasterrace we mnie zostało.
Jak we wszystkim, udało mi się po prostu wypracować pewien kompromis. Jasne, do grania przy biurku nie wrócę, a w przyszłości większość gier będę ogrywał na padzie - gdzie to, czy uruchomię je na pececie lub konsoli ma znaczenie drugorzędne.
Do rozgrywek multiplayer stawiam jednak stolik przed TV, a na nim kładę bezprzewodową klawiaturę z niewymagającą kabla mychą.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że dla zapalonych graczy brzmi to jak profanacja. Nie mam jednak ciśnienia na to, żeby mieć jak najlepsze wyniki w grach multiplayer, a na karierę e-sportowca już u mnie za późno. Trudno mi byłoby jednak dla kilku milisekund zrezygnować z grania na telewizorze.
Nie powiem jednak - korci mnie, by w przyszłości pudło wymienić na takiego laptopa. W domu mogę go przecież, tak jak peceta, podłączać do telewizora - ale przy okazji zabierać go ze sobą na dłuższe wyjazdy. Niestety, chociaż laptop do grania jako idea do mnie przemawia, to skutecznie mnie do takiego zakupu zniechęca… cena.
Gamingowy laptop z serii Predator to w podstawowej konfiguracji wydatek rzędu ok. 6–7 tys. zł.
Tak naprawdę tylko z tego powodu sam na zakup tego lub podobnego sprzętu się jak na razie nie decyduję. Problemy, które się pojawiły podczas zabawy, zostały też - podobno - poprawione wraz z kolejnymi aktualizacjami oprogramowania, które pojawiły się już po zakończeniu moich testów.
Zdaję sobie też sprawę, że dla wielu osób "gamingowy laptop" brzmi kuriozalnie, ale jeśli tylko przymknąć oko na cenę - pudło zawsze będzie tańsze i nikt nie odkrywa tutaj Ameryki - to kawał solidnego sprzętu. Acer Predator G15 pozwolił mi grać w rozdzielczości Full HD przy 60-ciu klatkach i szczegółowości grafiki ustawionej na "High".
Jasne, pecety za mniejsze pieniądze są w stanie wygenerować obraz 4K lub pozwolą przesunąć wszystkie paski w ustawieniach na pozycję Ultra, ale nie każdy tego potrzebuje. Wiele osób ceni bardziej mobilność i mniejsze gabaryty notebooka w porównaniu do komputera z monitorem.