Poddaję się. Spróbowałem już prawie wszystkiego i… wracam do Worda
Poddaję się. Po kilku miesiącach prób i błędów, poszukiwań, starań, poddaję się. Z wielką niechęcią, bólem i niesmakiem wracam do Worda, bo niestety, choć jest to narzędzie wysoce niedoskonałe, w największym stopniu zaspokaja moje potrzeby. Wciąż jednak liczę, że gdzieś pojawi się objawienie.
Kilka miesięcy temu, pisząc pierwsze wrażenia z użytkowania programu Scrivener napisałem, iż liczę na to, że dzięki niemu porzucę Worda. Jak napisałem, tak zrobiłem. Ikonka z Wordem zniknęła z Docku (wyciągana tylko w najwyższej potrzebie), a ja wszelkie słowa niezwiązane z technologią wklepywałem właśnie do tego ogromnego, pisarskiego kombajnu.
Sielanka jednak nie trwała długo, bo ze Scrivenerem zaczęły się dziać złe rzeczy. Po aktualizacji OS X do wersji El Capitan programiści z Litterature&Latte nie nadążyli z dostosowaniem swojego dzieła i niestety, Scrivener zaczął stwarzać poważne problemy, na które przez długi czas nie było remedium.
Zacząłem więc poszukiwania na nowo, przekopując się przez dosłownie wszystko, co byłem w stanie znaleźć. Od kombajnów pokroju Ulyssessa i Celtx’a, po minimalistyczne edytory rzędu Omm/Focus Writer. Ostatnio nawet chciałem spróbować zachwalanego przez kolegę Piotrka Grabca edytora iAWriter, ale brak wersji próbnej i stosunkowo wysoka cena skutecznie mnie od tego odciągnęły. Odciągnęła mnie też jeszcze jedna wada – dostępność tylko na OS X.
Im bardziej specyficzne potrzeby, tym trudniej dobrać odpowiednie narzędzia.
Przez ostatnie półtora roku byłem dość zadowolonym użytkownikiem MacBooka Air, komputerów z Windowsem dotykając tylko przy okazji testów, lub krótkich sesji gamingowych na stacjonarce drugiej połówki. Od niedawna jednak przygotowywałem się na to, że będę jednocześnie korzystał ze znacznie mocniejszego komputera z Windowsem, a MacBook zostanie jak sprzęt typowo przenośny, czy to na kanapę, czy na dłuższe wyjazdy.
Oznaczało to, że do mojej listy wymagań względem programów do pisania doszedł jeszcze jeden wymóg – synchronizacja między platformami, a przynajmniej wersja zarówno na OS X, jak i Windowsa 10. I to był moment, w którym dosłownie trafiłem na ścianę.
Tak, był Scrivener. Jednak nie potrafiłem odzyskać do niego zaufania po serii błędów i stracie kilkudziesięciu stron z powodu niedziałającego autozapisu. Scrivener miał również jeszcze jedną wadę – brak wersji mobilnej, nawet na iOS (co – swoją drogą – jest naprawdę niedopuszczalne przy takim programie w 2016 roku). Szukając dalej ujawniła się znów niewyobrażalna przewaga ekosystemu Apple nad Windowsem jeśli chodzi o programy do kreatywnej pracy. Najciekawsze propozycje dostępne były wyłącznie na OS X. To, co zostawało na Windowsa, to w zdecydowanej większości ponury żart.
Przekopując się więc przez różne programy i odrzucając kolejne, smutny wniosek pozostał jeden – czas wrócić do Worda, którego długi czas temu porzuciłem jako główny program, w którym powstaje całe moje poza-Spider’s-Webowe pisanie.
A co z edytorami online?
Zanim przejdę do tego, dlaczego Word okazał się ostatecznie jedynym rozwiązaniem, odpowiem na pytanie, które pewnie rodzi się w głowie czytelnika, przegryzającego się przez ten tekst – a co z edytorami online? Word Online? Dokumenty Google?
Tak, to wspaniałe narzędzia. Dokumenty Google służą mi już od jakiegoś czasu jako podstawowe narzędzie pracy, oferując absolutnie wszystko, czego potrzebuję do pisania artykułów. Są dostępne na każdym urządzeniu, jakie posiadam czy testuję, posiadają funkcję automatycznego zapisu, mówiąc krótko – teoretycznie spełniają wszystkie moje wymogi.
Z Dokumentami Google jest jednak dokładnie ten sam problem, który w pierwszej kolejności odrzucił mnie od Worda. Są idealne do krótkich form tekstowych, ale już praca z długimi tekstami jest w nich po prostu mordęgą. Kiedy mowa o tekście liczącym sobie 5 stron, wszelkie zadania edytorsko/redaktorskie wykonuje się na nim naprawdę łatwo. Wszystko jest przejrzyste. Kiedy jednak projekt urasta do powyżej 50 stron, ściana tekstu zaczyna onieśmielać i naprawdę trudno rozbić ją na mniejsze, przystępniejsze kawałki.
Word czy Dokumenty Google?
Przecież to praktycznie to samo, czyż nie? Cóż, po części to prawda. Dokumenty Google zapewniają mi wszystkie narzędzia, jakich normalnie używałbym w Wordzie. Można ich też (mniej efektywnie, ale jednak) używać offline, co również jest mocną stroną Worda. Niestety, to nie Dokumenty Google są branżowym standardem, tylko Word.
I w tym momencie, jeśli spojrzeć na to pod tym kątem, wszelkie poszukiwania „złotego środka” i grzebanie w programach do pisania kompletnie tracą sens. Nawet pisząc książkę w Scrivenerze, Ulyssessie czy innym programie, koniec końców, gdy przyjdzie się z kimkolwiek w branży swoim dziełem podzielić i tak koniecznym będzie grzecznie wykonać eksport do formatu .docx.
To w Wordzie pracuje się z redaktorami, korektorami, etc. Firmy swoje prasówki także przysyłają w natywnym formacie Worda. A skoro koniec końców wszystko i tak skończy się w pakiecie Office, to dlaczego dokładać sobie dodatkowej pracy, komponując treść w osobnym programie?
Za pakietem Office przemawiają też względy praktyczne. Wraz z Office’em 365 dostajemy 1TB wolnego miejsca w chmurze OneDrive, co jest bardzo miłą wartością dodaną. Taka sama ilość miejsca w Dysku Google kosztowałaby o wiele więcej, niż niecałe 400 zł rocznie za subskrypcję, którą i tak muszę opłacać. Bo Office to branżowy standard, którego po prostu nie wypada nie mieć na komputerze.
Tym sposobem, choć Word w żadnym wypadku nie jest rozwiązaniem najlepszym do pracy kreatywnej, ostatecznie pozostał jako jedyny na „placu boju”, najzwyczajniej w świecie zwyciężając względami praktycznymi. Ostatecznie… w końcu i tak od dwóch lat subskrybuję Office’a 365.
Morał tej historii taki, że czasem nie warto kombinować.
Na poszukiwaniu odpowiedniego programu do tworzenia spędziłem naprawdę dużo, dużo czasu. Stanowczo za wiele, jeśli mam być szczery. Taka jednak natura gadżeciarza i z pewnością jeszcze nie jeden raz sięgnę po coś innego, coś nowego, gdy najdzie mnie ta przemożna, nieuzasadniona niczym potrzeba zmian, którą zna każdy geek.
Czasem jednak najlepsze rozwiązania to te, które są dostępne na wyciągnięcie ręki. Skoro chciałem oddzielić teksty pisane zawodowo od tych, które pisałem „dla siebie”, to naturalnym wyjściem wydawałoby się skorzystać z tych narzędzi, które tak czy inaczej mam pod ręką.
Trzymając się tego rozumowania, wracam do pisania dłuższych tekstów w Wordzie, przynajmniej do czasu, aż na horyzoncie nie pojawi się nowa, ciekawsza alternatywa. I piszę ten felieton ku przestrodze – nie warto kombinować.
Bo czasem na szukaniu odpowiednich narzędzi można spędzić więcej godzin, niż na faktycznej pracy. A chyba nie o to w tym chodzi.
Czytaj również: