Lokalizacja społecznościowa – przyszłość czy plany bez pokrycia?
Kiedy chodzi o lokaliwanie nas samych w terenie, z niewielką pomocą technologicznych zabawek codziennego użytku nie powinniśmy mieć z tym większego problemu. Odbiornik GPS posiada praktycznie każdy telefon i smartfon (a nawet bez tego jest w stanie sobie poradzić), czy nawet niektóre zegarki albo aparaty. W dalszym ciągu nie został jednak rozwiązany inny problem, związany z lokalizacją drobnych przedmiotów, których strata może być bardzo bolesna a nie jesteśmy w stanie cały czas sprawdzać, czy mamy je przy sobie.
Klucze, dokumenty czy portfel – każdy z nas przynajmniej raz w życiu pomyślał o tym, o ile łatwiejsze byłoby wszystko, gdyby tylko dało się je w prosty sposób zlokalizować. Niekoniecznie nawet w przypadku zgubienia ich podczas powrotu do domu z imprezy czy w tracie przebieżki po pobliskim parku. Wystarczy, że wpadną za kanapę, szafę czy ktoś bez naszej wiedzy przełoży je w inne miejsce i już pojawia się problem, który może spowodować co najmniej poważną irytację.
Rozwiązania na miarę 2013 roku
Teoretycznie najprostszym rozwiązaniem w takim przypadku byłoby skorzystanie z różnego rodzaju tzw. Lokalizatorów. Jednak tutaj największym ograniczeniem jest rozmiar elementów, które muszą znaleźć się w ich wnętrzu. Aby bowiem miało to sens i było „godne” 2013 roku, wewnątrz powinien znaleźć się co najmniej odbiornik GPS, moduł zdolny do transmisji danych i bateria, potrafiąca utrzymać taki twór przy życiu przez długi, długi czas. Do tego oczywiście dedykowana karta SIM i już mamy całkiem spory, a jednocześnie stosunkowo kosztowny i niezbyt praktyczny zestaw. Wyobraźmy sobie teraz zakup i przypięcie takiej skrzynki do kluczy do domu, kluczy do samochodu, portfela i może przy okazji jeszcze roweru. Źle, drogo i zupełnie niepraktycznie.
Odrzucając nieco już archaiczne rozwiązania obejmujące specjalny pilot i mini-przywieszkę, dzwoniącą i świecącą po naciśnięciu odpowiedniego przycisku (o ile oczywiście oba elementy znajdują się bezpośrednio w swojej okolicy) pozostają nam właściwie najnowsze pomysły, wykorzystujące Bluetooth 4.0 LE, czyli tzw. Bluetooth Smart. W ich przypadku jednak również w większości nie odnajdziemy nadajnika GPS czy modułu na kartę SIM, z tego samego zresztą powodu co w dotychczasowych urządzeniach – cena i rozmiar. Jak więc producenci starają się obejść te ograniczenia?
Jak łatwo się domyślić, ogromną rolę w przypadku lokalizatorów nowej generacji odgrywają smartfony. Zawsze w ruchu, zawsze połączone z siecią, przeważnie z włączonym GPS lub innym rodzajem usług lokalizacyjnych i z mocą pozwalającą na zbieranie, przetwarzanie i przesyłanie odpowiednich danych bez najmniejszego zająknięcia.
Z udziałem użytkowników czy bez?
Najprostszą i jedną z najbardziej medialnych usług tego typu, wykorzystującą właśnie Bluetooth 4.0 LE i smartfony, zaprezentowano pod koniec zeszłego roku. StickNFind pokazało w dość krótkim czasie, jaki potencjał drzemie w takich rozwiązaniach i jak ogromna jest potrzeba na takie wynalazki – zamiast zakładanych 70 000$, w procesie finansowania w serwisie Indiegogo zebrano prawie milion dolarów. SNF nie jest jednak w założeniu całkowicie nowym rozwiązaniem – jest po prostu nowoczesnym rozwinięciem wspomnianego wcześniej „pilota i czujnika”. Nadal, jeśli oddalimy się na zbyt dużą odległość (albo dany przedmiot oddali się od nas), nie będziemy mieć pojęcia gdzie go szukać, chyba że zupełnie przypadkiem przejdziemy koło niego (aplikacja mobilna posiada taką funkcję). Potrzebne było coś więcej i nie trzeba było zbyt długo czekać, aby ktoś wpadł na odpowiedni pomysł.
Z lekarstwem na problem lokalizacji drobnych przedmiotów przyszli twórcy tile, niewielkiej kostki, która zasadniczo wykorzystuje pomysł StickNFind, przenosząc go jednak, dzięki aktywności użytkowników, na wyższy poziom. W tym przypadku nie jesteśmy ograniczeni wyłącznie do kilku lub kilkunastometrowego zasięgu naszego telefonu – rolę naszych „czujników” spełniają także smartfony innych użytkowników tej aplikacji, podając nam dane na temat lokalizacji naszego „kafelka”. Oczywiście sami ani nie widzą lokalizacji tile, ani nie wiedzą, że przesyłają w danej chwili określone dane, ani też nie znają właściciela – to samo dotyczy oczywiście nas. Dzięki temu nie jest potrzebny GPS w każdym z urządzeń przyczepionych do wartościowych przez nas rzeczy – za tworzenie wirtualnej mapy naszych skarbów, widocznej tylko dla nas, odpowiadają inni. Zainteresowanie tile? Ogromne. Z planowanych 20 000$, błyskawicznie zrobiło się nagle ponad 2,5 miliona dolarów, a swoje wsparcie wyraziło prawie 50 000 osób.
Długo nie trzeba było czekać na kolejne rozwiązania oparte na podobnym schemacie i przywieszki, spinki, kostki i inne, mniej lub bardziej zaawansowane gadżety pozwalające namierzyć naszą zgubę zyskujące mniejszą lub większą popularność w serwisach crowdfundingowych, z czasem trafiając nawet w krąg zainteresowań największych producentów (choć ci są na razie raczej ostrożni w swoich poczynaniach na tym rynku).
Wszystko więc w teorii wygląda pięknie i szanse na to, że już wkrótce na dobre zapomnimy o przypadkach zgubienia jakichkolwiek cennych rzeczy – każdą z nich uda się zlokalizować w kilka minut lub nawet sekund. W praktyce jednak, nawet pomimo ogromnego zainteresowania i funduszy, jakie trafiły na konta projektów, istnieje ogromna szansa, że okażą się one wyłącznie chwilową modą i ciekawostką, przynajmniej w wydaniu, w jakim prezentowane są nam one obecnie.
Słabość i siła w jednym
Chociażby w przypadku sztandarowego przykładu, tile, największa zaleta jest jednocześnie największą słabością. 2,6 miliona dolarów robi wrażenie, tak samo jak 50 000 użytkowników, którzy złożyli zamówienia przedsprzedażowe. Jeśli jednak spojrzymy na liczbę klientów przez pryzmat wszystkich użytkowników smartfonów czy też – co o wiele bardziej istotne – powierzchnię, która będą oni w stanie skanować, aby tile miał w ogóle jakikolwiek sens, wyniki stają się o wiele mniej imponujące.
Zakładając, że każdy z 50 000 użytkowników będzie miał szczęście i za każdym razem będzie w stanie skorzystać z największego teoretycznego zasięgu Bluetooth (zgodnie ze specyfikacją tile), czyli 45 metrów oraz w żadnym momencie jego zasięg nie pokryje się z zasięgiem innego użytkownika, łącznie będą w stanie monitorować… nieco ponad 300 kilometrów kwadratowych. Tak, w obecnym wydaniu tile nie pokryłoby nawet jednego przeciętnej wielkości miasta. Warto przy tym pamiętać, że obliczenia zostały przeprowadzone dla sytuacji absolutnie nierealnej, zakładającej brak jakichkolwiek przeszkód terenowych, brak zbliżenia się dwóch użytkowników na odległość mniejszą niż 45m i maksymalną wydajność nadajników oraz odbiorników. Co najważniejsze, pominięto także ograniczony zasięg w budynkach – co z tego, że wiemy, że telefon jest np. w wielkiej hali, skoro dostarczane dane będą bardzo niedokładne?
W rzeczywistości powierzchnia ta będzie nie tylko jeszcze mniejsza, ale także rozproszy się po całym świecie. Pomimo ograniczenia sprzedaży jedynie do kilku rynków, trudno spodziewać się, aby w jakimkolwiek mieście pojawiło się nagle więcej niż 1000 użytkowników. Poszukiwanie zagubionych kluczy czy portfela, o ile nie będziemy mieć ogromnego szczęścia i ktoś na niego niemal dosłownie nie nadepnie, będzie praktycznie tak samo niemożliwe, jak było bez wykorzystania aplikacji i dedykowanej przywieszki. Im dalej od największych miast tym sytuacja będzie prezentowała się jeszcze gorzej.
Niepewna przyszłość
Nie wiadomo niestety, jakie działania planują podjąć autorzy tile czy podobnych rozwiązań, chcąc zapewnić im względną sensowność, wynikającą chociażby z pokrycia najważniejszych punktów w krajach, w których będzie on początkowo dostępny. Szkoda, bo zdecydowanie zwiększyłoby to atrakcyjność projektu – na razie mamy jedynie modne i efektowne projekty, z którymi… nie wiadomo co dalej.
Tymczasem nie tylko użytkownicy muszą być jedynymi dostawcami lokalizacji. Odpowiednie „czytniki” (pełniące dokładnie taką samą rolę jak smartfon z aplikacją) mogłyby znaleźć się na lotniskach, dworcach, w kinach, restauracjach czy nawet – jeśli już zdecydujemy się na przyjęcie nawet najbardziej szalonych pomysłów – na pojazdach komunikacji miejskiej, skanujących obszar w okolicach całej swojej trasy. Dopiero wtedy taki pomysł ma sens – „naturalne” budowanie bazy użytkowników może być na tyle czasochłonne, że użytkownicy po prostu stracą zapał do całego przedsięwzięcia.
I najprawdopodobniej tak właśnie zakończy się wyścig o pierwsze miejsce w tej kategorii – ten, kto pierwszy będzie w stanie swoim rozwiązaniem „zapełnić” miejsca, w których najczęściej bywamy i gdzie najczęściej możemy zgubić cenny dla nas przedmiot, uniezależniając się przynajmniej częściowo od aktywności użytkowników, będzie mógł spokojnie obserwować jak zniechęceni nieporadnością swojego obecnego dostawcy klienci konkurencji wybiorą jego rozwiązanie. Jeśli nikt tego nie zrobi, lokalizacja społecznościowa prawdopodobnie po prostu nie wypali.