Twórca Wing Commandera wraca do pisania gier!
Nie wiesz kto to jest Chris Roberts? W takim razie są dwa możliwe wytłumaczenia twojej niewiedzy: jesteś młodym Czytelnikiem lub nigdy nie pasjonowały cię gry wideo. Wizjoner, po bardzo długiej przerwie, wraca do branży!
Chris Roberts urodził się w Kalifornii, ale wychował się w angielskim Manchester. Od początku interesował się grami wideo, już podczas swojej edukacji zaczął tworzyć swoje pierwsze produkcje, w tym całkiem znany Stryker’s Run dla BBC Micro. Był jednak jednym z tysięcy niczym niewyróżniających się pasjonatów. Aż do powrotu do Stanów Zjednoczonych.
Tam, w 1986 roku, zdecydował, że chce zarabiać na swojej pasji. Dołączył do studia Origin, gdzie od razu rozpoczął prace nad swoją pierwszą grą: Times of Lore. Okazała się na tyle dobra, że jej silnik (a tak właściwie, to pomysł na interfejs) został wykorzystany w kultowej serii Ultima. Sława miała dopiero nadejść.
Wszystko dzięki Wing Commanderowi, wydanemu na początku lat dziewięćdziesiątych. Gra po dziś dzień ma status prawdziwej legendy, stając się najlepiej sprzedającym produktem Origin wszechczasów. Roberts wprowadził nową jakość do gier wideo: hollywoodzki storytelling. Wing Commander był porządną grą samą w sobie, ale jej najważniejszą cechą była otoczka. Fabuła. Klimat. Saga Wing Commander w niczym nie ustępowała, jeżeli chodzi o sposób opowiadania historii, dobrym książkom sci-fi czy serialom z tego samego gatunku.
Roberts do tego stopnia dopracował swój pomysł, że na potrzeby trzeciej i czwartej części Wing Commandera zatrudnił „żywych” aktorów. I to nie byle jakich. Na liście płac znajdowali się, między innymi, Mark Hamill, Malcolm McDowell, John Rhys-Davies czy Tom Wilson. W Wing Commandera grało się nie tylko po to, by dobrze się bawić jako pilot gwiezdnego myśliwca, ale by dowiedzieć się „co stało się potem”, by obejrzeć ciąg dalszy interaktywnego filmu.
Roberts sam reżyserował scenki filmowe i to, niestety, nieco przewróciło mu w głowie. Zdecydował, że jego przyszłość należy do Hollywood. Nikt mu chyba nie powiedział, że tak jak sceny przerywnikowe w Wing Commander, Strike Commander i Privateer były świetne z uwagi na ich klimat i rewolucyjność, tak wyreżyserowane były, delikatnie mówiąc, fatalnie. Roberts opuścił Origin i założył firmę Digital Anvil. Ta miała tworzyć zarówno gry, jak i filmy.
Niestety, tak jak gry dalej były co najmniej przyzwoite, tak niestety filmy pozostawiały dużo do życzenia. Z żalem muszę stwierdzić, że wyreżyserowany przez Robertsa kinowy Wing Commander to szmira, obdzierająca z magii to, co sam Roberts stworzył.
Sam Roberts był tym wszystkim niezrażony. Stwierdził najwyraźniej, że Digital Anvil nawalił z innych przyczyn, więc założył wytwórnię Point of No Return Entertainment, której nie udało się wyprodukować jakiegokolwiek filmu. Kolejna jego firma, Ascendant Pictures, w końcu pomogła mu uwierzyć w siebie na nowo. Punisher był cudownym, groteskowym i przerysowanym spojrzeniem na kultowego, komiksowego bohatera, Obłęd, film mi nieznany, zarobił ile trzeba, a Pan Życia i Śmierci jest, jak dla mnie, po prostu kinem genialnym.
Roberts nabrał jednak pokory. Tak jak sprawdził się jako producent filmowy, tak nie zamierza wracać do reżyserowania. Zajmie się jednak, ponownie, grami wideo. Oficjalny komunikat na temat jego pierwszej produkcji ma zostać wystosowany już za miesiąc. Już teraz, na robertsspaceindustries.com, można podejrzeć, że chodzi o strzelankę kosmiczną. Coś, czego obecnie rynkowi gier szalenie brakuje. Tak po prostu: nie mogę się doczekać. Wing Commander, Privateer i Strike Commander były grami, dla których jako bachor zarywałem całe noce. Wierzę, że Mistrz dalej ma „to coś”.
P.S.: hasło do witryny to „42”.
Maciek Gajewski jest dziennikarzem, współprowadzi dział aktualności na Chip.pl, gdzie również prowadzi swojego autorskiego bloga.