Baseus Bowie MA20 to tanie słuchawki jak żadne inne. Ich największa zaleta to jednocześnie przekleństwo
Baseus Bowie MA20 nie są słuchawkami ani dobrymi, ani fatalnymi, a i tak prędko o nich nie zapomnę.
Trzeba niemałej odwagi, aby serię swoich słuchawek nazwać Bowie. Szczególnie, że to nie sprzęty dla audiofilów, a produkty bardzo przystępne cenowo. Nie jestem wielkim fanatykiem Anglika – dla mnie najlepszy jego utwór to cover Morrisseya, a występ to wykonana z nim wspólna piosenka, wybaczcie – ale nawet pobieżna znajomość dyskografii pozwala docenić twórcę. Baseus może rzecz jasna mówić, że to tylko zbieg okoliczności, ewentualnie luźne nawiązanie – na stronie nikt otwarcie nie mówi, że to forma hołdu składanego artyście – ale automatycznie narzuca sobie presję. Po kilku tygodniach z Baseus Bowie MA20 nieco bardziej rozumiem ten odważny ruch.
Spokojnie, to nie tak, że bezprzewodowe słuchawki MA20 są tak wybitne jak „Low” czy „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” (zróbcie sobie przerwę na przesłuchanie „Five Years”). Jeśli jednak uznamy, że artystę cechowała niezależność, chodzenie własnymi ścieżkami czy niewątpliwa oryginalność, to podobne elementy znajdziemy właśnie w tych słuchawkach kosztujących ok. 150 zł.
MA20 to słuchawki ogromne
Są naprawdę duże – i to rzuca się w oczy, a potem czuć w uszach. Słuchawki nie leżą w uszach, one zajmują je w całości, wypełniają każdą przestrzeń. Nie są niewygodne, ale nawet na chwilę nie zapomnimy, że coś zatyka słuch i odcina od świata. Rozmiar MA20 sprawia, że efekt redukcji hałasu osiągamy zanim uruchomimy aplikację. Ma to swoje plusy, ale i minusy, bo po postawieniu bariery czujemy się dziwnie.
Do teraz nie mam pewności, czy odcięcie od zewnętrznych odgłosów to efekt zastosowanych przez producenta rozwiązań, czy po prostu zatkanie ucha niczym zatyczkami. Niewątpliwie słuchawki odcinają od otoczenia, co najlepiej odczuwa się w… domu. Nie słychać ani dźwięków klawiatury, ani tego, co dzieje się za oknem.
Nieco gorzej wypada to w naprawdę głośnych pomieszczeniach. Na siłowni niby nie słyszałem aż tak wyraźnie muzyki czy całego „szumu” maszyn, ale jednak byłem świadomy, że coś się wokół mnie dzieje choćby za sprawą dochodzących przytłumionych rozmów. Podobnie było w tramwaju. Niby ciszej, ale bez oczekiwanego efektu całkowitej izolacji.
Specyficznie wypada też opcja przepuszczania odgłosów. W innych słuchawkach redukujących hałas ma się wrażenie, że otwierają furtkę i wówczas dochodzą do nas głosy. W MA20 może się wydawać, że te są przetwarzane i wzmacniane. Trudno opisać ten efekt, ale czułem się jakbym korzystał z przedziwnego chipu starającego się ulepszyć słuch. Z dziwnym efektem, bo brzmiało to sztucznie i nienaturalnie, ale jednak.
Mało które słuchawki grają jak Baseus MA20
I w tym przypadku robią użytek ze swoich niemałych rozmiarów. Cała dostępna przestrzeń poszła we wzmocnienie basu. Na szczęście słuchawki nie dudnią jak przerobiona fura z lat 80. pod dyskoteką. MA20 starają się być bardziej subtelne, ale bas więcej niż dominuje.
Tworzy to naprawdę przedziwny efekt. Słuchając płyt, nie czułem się jak w dobrze nagłośnionym miejscu, jak miało to miejsce w przypadku naprawdę rewelacyjnych tanich słuchawek Xiaomi. Nie miałem też wrażenia bycia na koncercie. Baseus MA20 przenosi nas do ciasnej sali prób. Bas mocnym chwytem otula niewielkie pomieszczenie, wokal jest lekko schowany, gitary brzmią brudno i czekają na doszlifowanie.
Ma to swój urok. Gdy pierwszy raz odpaliłem całkiem dynamiczną płytę Morrisseya „Years of Refusal” byłem zaskoczony jej brzmieniem nadanym przez słuchawki. Sęk w tym, że tego brzmienia nie da się zdefiniować. Niedoskonałe? Owszem, ale to przecież bardzo pojemne określenie. Niedoskonałość w tym przypadku jest bardziej analogowa niż chropowata, męcząca. Na swój sposób wręcz ciepła i urocza. Czegoś takiego nie słyszałem.
Byłem zaskoczony, bo Baseus Bowie MA20 gra po swojemu. Aż chce się określić tę postawę jako butnowniczą czy punkową. Tyle że słuchając muzyki, bardziej odczuwałem epokę lat 60. i 70., kiedy niektórzy chcieli grać dobrze, ale nie mieli na czym. W opowieściach z tamtych czasów bardzo często przewija się opowieść o prowizorce i kombinowaniu, aby coś działało lepiej niż powinno. Zawdzięczamy temu specyficzne brzmienie niektórych albumów.
Unikalność Bowie MA20 sprawia jednak, że trudno komukolwiek słuchawki polecić. Dziwność w przypadku wielu płyt gryzie się z zamiarami twórców i producentów. Ba, gryzie się pewnie zawsze, tyle że czasami w nieprzewidywalny, zaskakujący i ciekawy sposób. Jeśli ktoś częściej używa słuchawek np. do oglądania filmików, to basowe podbicie może go zmęczyć. Przeglądanie TikToka jest specyficznym doświadczeniem, bo nagle po dość spokojnym mówionym fragmencie może odpalić się nagranie z koncertu. Wtedy bas przygniata.
Nic dziwnego, że większość woli postawić na stabilność
W sytuacji, kiedy bez problemu za mniej niż 200 zł kupimy świetne słuchawki, zakup Bowie MA20 byłby decyzją bardzo ekstrawagancką. Do zestawu zniechęcają też detale. Aplikacja jest pokracznie przetłumaczona, a na niektóre efekty to raczej pic na wodę. Redukcja hałasu na poziomie 5 jest taka sama jak 10. Może przy pomiarze coś innego wychodzi, ale w praktyce tak to właśnie słychać. Etui szybko się rysuje, a plastik czuć w każdym dotyku.
Mimo wszystko trudno przejść obok Bowie MA20 obojętnie. Jeśli jakimś dziwnym trafem weszliście w posiadanie tych słuchawek i boicie się wyjąć je z pudełka, to… z ciekawości warto sprawdzić. Gorzej, że niekoniecznie warto kupić. Ale to i tak ciekawe, że wśród tanich modeli możemy znaleźć sprzętowe niebieskie ptaki.