Kosmiczny długopis USA. Rosjanie brali go za 2 dol. Polacy mogą kupić za 400 zł. Oto jego historia
Z pewnością nie raz zdarzyło wam się słyszeć opowieść o tym, jak to wysyłając astronautów w przestrzeń kosmiczną, Amerykanie wydali milion dolarów na długopis, który byłby niezawodny w warunkach mikrograwitacji, a Rosjanie - stając przed tym samym problemem - wzięli w przestrzeń kosmiczną po prostu ołówki. Opowieść ta z pewnością zapada w pamięć. Szkoda tylko, że ma niewiele wspólnego z prawdą.
Ustalmy od razu na początku: faktycznie, zwykły długopis na pokładzie statku kosmicznego znajdującego się na orbicie okołoziemskiej, tudzież lecącego w kierunku Księżyca, mógłby okazać się narzędziem zawodnym.
Aby to stwierdzić, wystarczy wziąć do ręki pierwszy lepszy długopis, położyć się na plecach i zacząć pisać nim na kartce papieru trzymanej nad głową. Po zaledwie kilku kreskach długopis przestanie spełniać swoją funkcję. Przyczyną tej dysfunkcji będzie naturalnie grawitacja. Trzymany do góry nogami długopis ma końcówkę piszącą na górze wkładu, a atrament przepływa grawitacyjnie w kierunku przeciwnym.
W przestrzeni kosmicznej będzie podobnie: warunki mikrograwitacji nie będą skłaniały atramentu znajdującego się we wkładzie do długopisu do przesuwania się w kierunku końcówki piszącej. Zważając na to, że sam lot kosmiczny jest zadaniem niezwykle skomplikowanym i niebezpiecznym dla znajdującej się na pokładzie statku załogi, nie można dopuszczać, aby jakiś element wyposażenia statku czasami działał, a czasami nie, nawet jeżeli miałby to być tylko długopis.
To może faktycznie lepiej zabrać ołówek i mieć problem z głowy?
Jakby nie patrzeć, grafitowy rysik nigdzie się nie chowa w ołówku i zawsze będzie pisał, prawda? Zgadza się.
Problem jednak w tym, że ołówek ma wiele innych wad, które sprawiają, że potencjalnie jest bardziej niebezpieczny dla bezpieczeństwa lotu niż długopis. Astronauci, wybierający się w przestrzeń kosmiczną, zazwyczaj przez cały swój lot zmuszeni są do egzystowania na bardzo ograniczonej przestrzeni statku kosmicznego. Komfortu na pokładzie takiego statku z pewnością nie znajdziemy. Kilka metrów sześciennych przestrzeni i ściany usiane elektroniką, obwodami elektrycznymi, systemami chłodzenia i podtrzymania życia. Korzystanie z ołówków wiąże się z powstawaniem przeróżnych zanieczyszczeń, takich chociażby jak opiłki grafitu, ułamane końcówki ołówka, czy w końcu wiórki drewniane powstałe w procesie ostrzenia ołówka.
Wszystko to, nawet przy zachowaniu środków ostrożności, może pozostać w niewielkiej objętości statku kosmicznego, gdzie będzie unosiło się w powietrzu. Nikt nie będzie w stanie śledzić opiłków powstałych w trakcie pisania, a jeżeli dostaną się one do układów elektroniki - a z pewnością się dostaną - teoretycznie mogą doprowadzić do spięcia, zwarcia i kolosalnych problemów bezpośrednio narażających załogę statku na utratę życia, np. wskutek awarii jakiegoś ważnego komponentu układu sterowania statkiem kosmicznym. Warto tutaj dodać, że atrament ze zwykłych długopisów, który może wypłynąć z wkładu stanowi dokładnie takie samo zagrożenie. Ołówek natomiast ma jeszcze jedną wadę: jest łatwopalny. A to po wypadku załogi Apollo 1, która zginęła w pożarze statku podczas testów, było postrzegane za jedno z najważniejszych zagrożeń dla załogi.
Tak przynajmniej brzmi teoria
Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Zarówno amerykańscy, jak i radzieccy astronauci wykorzystywali ołówki drewniane w przestrzeni kosmicznej od samego początku lotów kosmicznych. Uzasadnienie było proste: ilość opiłków grafitowych powstałych przy notowaniu, które zbyt często nie zdarzało się na pokładzie statku kosmicznego, była pomijalna i nie stanowiła przesadnego ryzyka dla bezpieczeństwa lotu.
Co więcej, oprócz ołówków, w przestrzeń kosmiczną latały także długopisy, a nawet flamastry.
Skąd zatem wziął się mit o kosmicznym długopisie za milion dolarów?
Otóż taki długopis faktycznie istnieje. Po raz pierwszy kosmiczny długopis został zaprezentowany w październiku 1968 r. przez dowódcę misji Apollo 7 Waltera Schirrę, który za pomocą długopisu przedstawił w relacji z lotu kosmicznego stan nieważkości w kapsule załogowej. Zważając na to, że była to pierwsza w ogóle relacja prowadzona z pokładu lecącego statku kosmicznego, oglądało ją naprawdę wiele milionów ludzi.
Za powstanie długopisu nie odpowiada jednak - jak głosi popularny mit - NASA, która miałaby na ten cel wydać miliony dolarów. Space Pen, bo taką nazwę nosi teraz długopis, został stworzony przez Paula Fishera, właściciela Fisher Pen Company, który już od jakiegoś czasu sam eksperymentował, próbując stworzyć ciśnieniowy długopis. Pomysł ograniczał się do tego, aby na końcu szczelnie zamkniętego wkładu długopisowego umieścić sprężony azot, który miałby naciskać na tłok, który z kolei miałby pchać atrament w kierunku piszącej końcówki wkładu.
Gdy NASA zwróciła się do Fishera z pytaniem o alternatywę dla zawodnych, przeciekających i wysychających długopisów, Fisher oznajmił, że właśnie nad takim czymś pracuje.
Zainteresowanie ze strony NASA tylko zmobilizowało Fishera, który po wielu testach w końcu rozwiązał wszystkie problemy technicznego swojego wynalazku. NASA postanowiła zatem przetestować nowy długopis noszący oznaczenie AG7 w swoim Centrum Załogowych Lotów Kosmicznych w Houston.
Wynalazek okazał się dokładnie tym, czego NASA potrzebowała. Długopis pisał w każdej pozycji, zarówno w temperaturze -30, jak i 100 stopni Celsjusza, w próżni i w czystym tlenie. Co więcej, długopis miał zapas atramentu, który wystarczał na napisanie linii o długości 500 metrów.
Od misji Apollo 7 długopisy Fishera znajdowały się na pokładzie każdego statku kosmicznego. Co więcej, nawet dzisiaj kilkadziesiąt sztuk znajduje się na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Warto tutaj zwrócić uwagę, że Space Pen znalazł się także na wyposażeniu wielu radzieckich misji kosmicznych, a kosmonauci wykorzystywali je chociażby na pokładzie nieistniejącej już stacji kosmicznej Mir.
A co z tą ceną? Jak zawsze, to trochę legenda. Mówi się, że Paul Fisher sam wydał na stworzenie długopisu około miliona dolarów. NASA po przeprowadzeniu wstępnych testów zdecydowała się wyposażyć swoich astronautów w ten wynalazek i złożyła w 1967 r. zamówienie na 400 sztuk po 6 dol. każdy. Jakby tego było mało, dwa lata później Związek Radziecki także postanowił kupić Space Pen Fishera dla członków swojego programu kosmicznego. Zważając na to, że zamówienia były hurtowe, obie agencje kosmiczne, po uwzględnieniu rabatu zapłaciły za długopisy po 2,39 dol. za sztukę.
Legendarny Fisher Space Pen, który służył astronautom i kosmonautom podczas pierwszej ery kosmicznej, stał się popularny także na Ziemi jako prezent czy pamiątka niezwykle atrakcyjna dla wszystkich miłośników astronomii i eksploracji przestrzeni kosmicznej. Nic zatem dziwnego, że długopis produkowany jest przez firmę Fishera do dzisiaj. Każdy chętny może kupić sobie Space Pen, zarówno ten najbardziej przypominający AG7 (model, który faktycznie poleciał w kosmos), jak i 80 innych modeli z tej samej serii.
Drobnym problemem jednak może być cena. O ile amerykańska agencja kosmiczna płaciła na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych niecałe trzy dolary za sztukę, to mieszkaniec naszego kraju może dzisiaj kupić dokładnie taki sam długopis za ok. 400 zł. Wymienny wkład ciśnieniowy do długopisu kosztuje natomiast 30 zł. Czy warto? A pewnie, że warto. Jakby nie patrzeć, jest to część prawdziwego programu kosmicznego.
Jeżeli jeszcze masz wątpliwości...
Można tutaj przywołać jedną anegdotę z misji Apollo 11, w której to człowiek po raz pierwszy stanął na powierzchni Księżyca. Wtedy to długopis Fishera stał się zupełnie przez przypadek ważnym składnikiem sukcesu całej misji.
Lądownik księżycowy, którym Neil Armstrong i Buzz Aldrin wylądowali na Księżycu, był bardzo ciasnym miejscem. Co więcej, astronauci w jego wnętrzu musieli zakładać duże, nieporęczne i ciężkie skafandry księżycowe. Tak samo, jak w statku kosmicznym, tak i tu ściany pokryte były obwodami elektrycznymi i dziesiątkami bezpieczników. Wspominając pobyt na powierzchni Księżyca, Buzz Aldrin przyznał, że będąc w skafandrze kosmicznym, oparł się o jedną ze ścian i wyłamał przełącznik obwodu uzbrajającego silnik. Tutaj wystarczy wspomnieć, że bez uzbrojenia silnika Orzeł nie byłby w stanie wystartować z powierzchni Księżyca i dołączyć do modułu znajdującego się na orbicie. Astronauci natychmiast poprosili o pomoc centrum kontroli misji na Ziemi. W odpowiedzi usłyszeli, że mają się przełącznikiem nie przejmować i iść spać.
Na kilka godzin przed odlotem, poszukując rozwiązania problemu, Aldrin chwycił za jeden ze znajdujących się w kabinie długopisów i tak długo dłubał w gnieździe przełącznika, aż znalazł sposób na uzbrojenie silnika. W końcowej fazie odliczania do startu z powierzchni Księżyca faktycznie skorzystano z długopisu do uruchomienia silnika, Orzeł oderwał się z powierzchni Księżyca i dołączył do statku na orbicie.
Zawsze w takiej sytuacji pojawia się pytanie: co by było, gdyby nie udało się za pierwszym razem. Według Aldrina Collins znajdujący się w statku na orbicie mógłby zrobić jeszcze jedno podejście po dwóch godzinach, czyli po dodatkowym okrążeniu Księżyca, po czym musiałby wrócić na Ziemię bez swoich towarzyszy, którzy na zawsze pozostaliby na powierzchni Księżyca. Buzz Aldrin swój szczęśliwy długopis ma po dziś dzień.