REKLAMA

Gratulacje - rząd wydał 100 mln zł na metodę leczenia bezpłodności, która nie działa

Program leczenia bezpłodności naprotechnologią został wprowadzony 1 września 2016 r. Wtedy też rząd Prawa i Sprawiedliwości zrezygnował z refundowania metody in vitro. Tak miało być lepiej i mniej kontrowersyjnie, a wyszło…

31.07.2019 07.03
naprotechnologia-nieskuteczna-program-leczenia-bezplodnosci-koszty
REKLAMA
REKLAMA

Cóż, statystyki mówią same za siebie. Od wprowadzenia rządowego programu kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego do października 2018 r., z jego pomocą w całej Polsce urodziło się 70 dzieci. Dla porównania, chociaż nieco niesprawiedliwego, bo refundacja zapłodnienia in vitro działała przez 4 lata, ta bardziej kontrowersyjna metoda przyczyniła się do ponad 21 tys. narodzin.

Dlaczego pisząc o naprotechnologii zatrzymuję się w październiku 2018 r? Ponieważ jest to ostatni okres, w którym Ministerstwo Zdrowia chwaliło się jakimikolwiek liczbami związanymi ze swoim nowym, rzekomo lepszym od in vitro programem leczenia bezpłodności. Statystyk dotyczących tego roku nie ma. Ciekawe dlaczego?

Najbardziej obiektywne, procentowe porównanie skuteczności in vitro i naprotechnologii wygląda następująco: 40 proc. kontra 5 proc. Dla in vitro oczywiście. Na nic zdały się zapewnienia Konstantego Radziwiłła, który w 2016 r. jako ówczesny minister zdrowia zapewniał, że naprotechnologia „ma porównywalną skuteczność z metodą in vitro, będąc przy tym mniej kontrowersyjną i nie budzącą sprzeciwu dużej części polskiego społeczeństwa.”

Naprotechnologia - co to właściwie jest?

Twórcą naprotechnologii, czyli metody polegającej na identyfikowaniu przyczyn niepłodności przez obserwację cyklu miesiączkowego kobiety, jest amerykański ginekolog, prof. Thomas Hilgers. Terminem tym określa się wybrane zabiegi z dziedziny medycyny rozrodu. Celem nadrzędnym tej metody jest wskazanie przyczyny niepłodności u danej pary i wyeliminowanie jej poprzez zastosowanie indywidualnie dobranych metod leczenia. Od podawania hormonów, przez wyznaczanie najlepszych momentów na współżycie, aż po wybrane zabiegi chirurgiczne.

Piszę wybrane, bo np. w przypadku stwierdzenia nieodwracalnych uszkodzeń jajowodów u pacjentki, lekarz chcący trzymać się refundowanych obecnie procedur może co najwyżej rozłożyć ręce. Hilgers nie ukrywa zresztą przesadnie, że opracowana przez niego metoda to katolicka odpowiedź na problem niepłodności małżeńskiej. Skuteczność jest w tym przypadku drugorzędna. Dlatego pewnie większość państw nie uznaje naprotechnologii jako skutecznej alternatywy dla metody in vitro. Co prawda jej zwolennicy twierdzą, że skuteczność naprotechnologii wynosi aż 97 proc. Niestety prawie nigdy nie dodają oni, że chodzi o samą diagnozę, która z uzyskaniem potomstwa ma najczęściej niewiele wspólnego.

Polskie statystyki, o których wspominałem wcześniej, również to potwierdzają. Co więcej, jeśli chodzi o metodę zapłodnienia pozaustrojowego (czyli in vitro), po tym jak poprzedni rząd zaczął ją refundować, liczba uzyskanych w ten sposób ciąży wzrosła z 13 tys. (2013 r.) do 26 tys. (2015 r.).

Ale przecież naprotechnologia jest tańsza.

To prawda. Jedyną zaletą nowej, refundowanej przez obecny rząd metody jest to, że całkowity budżet na finansowanie tej metody kosztował 100 mln zł. Dla porównania: finansowanie in vitro kosztowało podatników 260 mln zł. Te liczby nie mówią jednak wszystkiego.

Jeśli wrócimy raz jeszcze do końcówki 2018 r., kiedy to łączna kwota przeznaczona na naprotechnologię wynosiła 30 mln zł i podzielimy ją przez 70 dzieci urodzonych dzięki tej metodzie, wychodzi nam, że pojedyncze narodziny kosztowały podatnika 428 tys. zł. W przypadku takiego samego działania (260 mln zł podzielone przez 21 660 dzieci) dla metody in vitro, okazuje się, że urodzone w ten sposób dziecko kosztuje ok. 12 tys. zł. Wiem, wiem, życia nie można przeliczać na złotówki. Ale skuteczność danej metody już tak.

REKLAMA

Dla pełnego obrazu sytuacji należy dodać, że rządowe finansowanie ochrony zdrowia prokreacyjnego wprowadzono w ramach aktywnej polityki rodzinnej. W skrócie: państwo chciałoby, żeby w Polsce rodziło się więcej dzieci. Na tej samej zasadzie działa również program 500+.

Także jeśli politykom rzeczywiście chodzi o większy wskaźnik dzietności w naszym kraju, metoda in vitro wydaje się skuteczniejszym pomysłem. Niestety nadal jest ona nieakceptowana przez Kościół, więc aktualnie pary borykające się z problemem bezpłodności nie mają na co liczyć, jeśli chodzi o jej ponowną refundację. Przed wyborami małe są też szanse na zmianę tej sytuacji.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA