Czytnik palca w ekranie to zły pomysł. Oto dlaczego
Nowy Huawei P30 ma czytnik linii papilarnych ukryty pod wyświetlaczem. Tak jak OnePlus 6T, Samsung Galaxy S10 i Xiaomi Mi9. Szkoda, że tym razem Chińczycy postanowili pójść ścieżką Androida, zamiast – jak zazwyczaj – skopiować Apple’a.
Na przestrzeni ostatnich lat czytniki linii papilarnych stały się w smartfonach tak powszechne, że odblokowywanie telefonu z ich pomocą to wręcz druga natura człowieka. Jest to proste, intuicyjne i bezpieczne. A skoro coś działa, to po co to zmieniać?
Magia technologii polega jednak na tym, że gdy przeciętny człowiek myśli, iż czegoś nie da się zrobić lepiej, prościej i bezpieczniej, pojawia się ktoś, kto mówi „patrzcie, jednak da się!”.
W tym konkretnym przypadku kimś takim był Tim Cook, prezentujący ze sceny iPhone’a X, wyposażonego w Face ID. Ok, jasne – Apple nie jest pierwszą firmą, która wymyśliła bezpieczne odblokowywanie twarzą. Tę technologię, nie gorszą wcale od Face ID, miały przecież Lumie od Microsoftu.
Rynek zazwyczaj rządzi się jednak takim prawem, że gdy Apple coś robi, wszyscy idą za nim. Tym razem tak się nie stało.
Face ID nie jest idealne, ale jest bardziej naturalne od przykładania palca do kawałka szkła.
Pierwsza generacja Face ID cierpiała na bolączki wieku dziecięcego, przez co zebrała sporo złej prasy. Druga generacja jednak, co ostatnio miałem okazję przetestować w iPhonie XR, to zupełnie inna bajka. iPhone XR, podobnie jak XS i XS Max, odblokowują się natychmiastowo, w każdych warunkach (także nocą), nawet jeśli zmienimy fryzurę i opalimy twarz na ciemny brąz. Gdy mamy na głowie czapkę, a na dłoniach rękawiczki. A co najważniejsze, Face ID jest przy tym na tyle bezpieczne, że jego złamanie jest praktycznie niemożliwe.
I mając porównanie do dziesiątków smartfonów z czytnikami linii papilarnych muszę to powiedzieć – tak, to jest lepsze rozwiązanie od czytnika linii papilarnych. Bardziej naturalne dla człowieka, nie tylko w smartfonie. Na co dzień używam laptopa z linii Surface, gdzie również loguję się do systemu skanem twarzy. Gdy na testy trafia do mnie laptop zabezpieczany odciskiem palca, czuję się – nie przymierzając – jak jaskiniowiec. Gdy człowiek raz przywyknie do prostoty odblokowywania skanem twarzy, trudno jest wrócić do innych technologii. Nawet jeśli te jeszcze niedawno wydawały się najlepsze i najsłuszniejsze.
Niestety, trudno tę „lepszość” wytłumaczyć tłumom, które przywykły do czytników linii papilarnych i które nie chcą lub nie mogą nabyć iPhone’a X czy Surface’a. Nie mają więc jak się przekonać, że odblokowywanie twarzą jest lepsze, a też technologia Face ID jest na tyle wyrafinowana i kosztowna, że jeszcze przez długi czas nie zaistnieje w smartfonach z niższej półki.
Co więc zrobili producenci sprzętów z Androidem? Poszukali kompromisu.
Czy ktoś tu pamięta szał na tanie tablety sprzed kilku lat? Każdy producent chciał wtedy mieć swojego „iPada”, bo każdy konsument chciał mieć iPada, ale niewielu było na niego stać. Rynek zalały więc marne imitacje, mające z iPadem tyle wspólnego, co Dacia Duster z Land Roverem.
Tak samo dzieje się teraz – praktycznie każdy producent wprowadził do swoich sprzętów odblokowywanie twarzą, mające z Face ID tyle wspólnego, co tani tablet z iPadem.
Tym sposobem producenci dają konsumentom namiastkę doświadczenia użytkowników iPhone’a, aczkolwiek odbywa się to kosztem bezpieczeństwa – optyczne rozpoznawanie twarzy (innymi słowy: zdjęcie robione naszej twarzy przed logowaniem) można oszukać zwykłą fotografią. Chcąc lepiej zabezpieczyć telefon, konsument nadal musi używać czytnika linii papilarnych, co tylko umacnia jego przekonanie, że to lepsza technologia i nie należy z niej rezygnować.
Takie podejście producentów można zrozumieć w przypadku budżetowych smartfonów, gdzie z przyczyn finansowych nie można zastosować bardziej wyrafinowanej technologii odblokowywania twarzą. Nieco inaczej rzecz wygląda w przypadku topowych urządzeń.
Czytnik linii papilarnych w ekranach Huawei P30 i Samsunga Galaxy S10+ pokazuje, że giganci boją się reakcji konsumentów.
Co by nie mówić – Apple ma niezłe jaja. W Cupertino nikt się nie szczypał – wiedzieli, że Face ID jest technologią lepszą od Touch ID, więc bezlitośnie wykarczowali tę drugą z iPhone’ów. Ryzykowali wściekłość konsumentów, może nawet ich odpływ, a jednak to zrobili. Dlaczego? Bo w ten sposób popycha się naprzód rozwój technologii. Gdyby nie tacy gracze jak Apple, pewnie dalej podłączalibyśmy myszki przewodem PS/2, a pliki z telefonu podawali sobie przez Irdę. Wszyscy się śmiali, gdy Tim Cook mówił ze sceny (w kontekście usunięcia złącza słuchawkowego), że „Apple ma odwagę wprowadzać zmiany" - a to święta prawda. Potrzeba wielkiej odwagi, by w imię postępu i zmian postawić na szali relacje z konsumentami (i jeszcze lepszej ekipy marketingowej, by nie dopuścić do pogorszenia owych relacji).
Tymczasem Huawei i Samsung grają zachowawczo, a wręcz stawiają krok wstecz.
Weźmy pod lupę Huawei. Zaprezentowany rok temu Mate 20 Pro miał na pokładzie marny czytnik linii papilarnych pod ekranem i fantastycznie działający skaner twarzy, równie bezpieczny, jak Face ID.
Zamiast jednak przenieść do nowego modelu to, co działało znakomicie w poprzednim, Huawei zastosował w nowym modelu znacznie lepiej działający, ale nadal optyczny czytnik pod ekranem, a notcha zredukował do rozmiaru łezki, co siłą rzeczy uniemożliwiło zastosowanie zaawansowanego odblokowywania twarzą.
Jestem w stanie rozumieć to zagranie. W ten sposób Huawei upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu – mają smartfon, nad którego „bezramkowością” mogą zachwycać się konsumenci i „innowacyjny” czytnik linii papilarnych schowany pod ekranem.
Podobnie zagrał Samsung z Galaxy S10 i S10+, rezygnując z odblokowywania ekranu skanerem tęczówek. Zostało tylko odblokowywanie optyczne, które łatwo można oszukać i ultradźwiękowy czytnik linii papilarnych pod ekranem, który może i działa lepiej niż w Xiaomi Mi9, ale nadal jest dalece gorszy od fizycznych czytników czy Face ID.
Tym niemniej, udało się ugrać to samo – smuklejsze ramki, ładniejszą obudowę i pozostawienie technologii, którą klienci znają i lubią.
Tylko że... o ile to zagranie z pewnością podoba się konsumentom, tak również działa ono na ich niekorzyść.
Czytniki linii papilarnych pod ekranem to kompromis, na który nie powinniśmy się godzić.
Czołowi producenci, chcąc z jednej strony pozostać „innowacyjnymi” a z drugiej zaspokoić przyzwyczajenia klientów, zaserwowali nam prawdziwy technologiczny regres.
Czytnik linii papilarnych pod ekranem, szczególnie w wariancie optycznym, gdzie odblokowywanie następuje przez zrobienie zdjęcia opuszkom palca, nie działa nawet w ułamku tak dobrze, jak przyzwyczaiły nas do tego czytniki fizyczne. Szczególnie w sprzętach z niższej półki cenowej, jak Xiaomi Mi9.
Nawet jednak w tych dobrze działających, jak w nowym Huawei P30 i P30 Pro, to rozwiązanie ma wiele wad użytkowych. Nie sposób odszukać pola czytnika po omacku. Trudno trafić weń na wygaszonym ekranie. Samo odblokowywanie trwa dłużej i często trzeba przykładać palce po wielokroć. Do tego przy okazji zostawiamy na ekranie smugi, bo przecież palec trzeba przyłożyć płasko i celowo.
Innymi słowy – w tym rozwiązaniu nie ma absolutnie żadnej korzyści dla konsumenta. Czytnik linii papilarnych nie jest ani szybszy, ani bezpieczniejszy, ani lepszy pod jakimkolwiek względem od fizycznego czytnika linii papilarnych na obudowie. Ta „innowacja” powstała tylko po to, by konsumenci nie gniewali się na producentów, że ci „zmuszają ich do zmiany przyzwyczajeń w imię postępu". W efekcie zamiast innowacji mamy kompromis. I to taki, na który nie powinniśmy się godzić, bo innowacje powinny nam ułatwiać życie, a nie utrudniać.
Zarówno Samsung jak i Huawei mają środki i sposobność, by wprowadzić na rynek równie zaawansowaną technologię odblokowywania twarzą jak Face ID. Jedyny możliwy powód, dla którego jeszcze tego nie zrobiły, to obawa przed reakcją konsumentów, którzy najwyraźniej wolą zostać przy tym, co znają, nawet jeśli to, co przyjdzie następne, jest po wielokroć lepsze. Nawet jeśli pozostanie przy tym, co znamy, oznacza godzenie się na technologiczne kompromisy.
Szanuję Apple’a za to, że nie daje się zastraszyć konsumentom.
W handlu funkcjonuje znienawidzone powiedzenie: „klient ma zawsze rację”. Nie do końca dotyczy tego, o czym tu mówimy, ale można je podciągnąć pod te wywody, bo dobrze obrazuje obecny stan rzeczy.
Huawei i Samsung wychodzą z założenia, że klient ma zawsze rację. Klient chce czytnika linii papilarnych – klient dostanie czytnik linii papilarnych. Klient chce złącze słuchawkowe – klient dostanie złącze słuchawkowe.
I w jednym, i w drugim przypadku nie ma ani jednego powodu z technologicznego punktu widzenia, by trzymać się starych rozwiązań. Nie istnieje logiczny powód, dla którego czytnik linii papilarnych nie miałby zostać zupełnie zastąpiony przez rozwiązania pokroju Face ID, tak samo jak nie istnieje technologiczny powód, dla którego w smartfonach powinno być gniazdo 3,5 mm.
Apple to rozumie. Można powiedzieć, że Apple ma w nosie konsumentów, ale w tym przypadku to akurat zaleta, nie wada. Bo klient nie zawsze ma rację. Ba, klient zazwyczaj nie wie, czego chce.
Klient myśli, że wie czego chce. Ale tak naprawdę klient chce tego, co zna.
Obserwowałem to przez lata, pracując w handlu. Klienci praktycznie nigdy nie przychodzą do sklepu po innowacje, po coś lepszego, po coś innego. Zazwyczaj przychodzą po to, do czego są przyzwyczajeni. Jeśli obecny laptop jest marki X, to kolejny też ma być marki X. Jeśli smartfon Y ma czytnik linii papilarnych, to kolejny też ma go mieć. Sprawny sprzedawca przekona klienta, że nie zawsze jest to najlepszy wybór. Zazwyczaj jednak klient woli pozostać głuchy na te uwagi, uparcie trwając przy swoich przyzwyczajeniach, co nie zawsze jest mądre i roztropne.
Bo przecież gdybyśmy trzymali się tylko naszych przyzwyczajeń, nadal żylibyśmy w lepiankach.
Czy nie jest tak, że dobrze jest mieć wybór?
Oczywiście. Można krzyczeć, że producenci sprzętów z Androidem przynajmniej dają konsumentom wybór. Nie trzeba wybierać między starym urządzeniem z czytnikiem linii papilarnych a nowym, z odblokowywaniem twarzą.
Możliwość wyboru sama w sobie nie zawsze jednak jest dobra. Jeśli zamiast jednego kapitalnie działającego rozwiązania dostajemy do wyboru dwa gorsze i mniej bezpieczne, to wcale nie jest to wybór – to iluzja wyboru, stwarzana przez producentów tylko po to, żeby nie odstraszyć bojącego się zmian konsumenta.