Ostrzegał przed tym, jak mogą wyglądać polskie miasta. Gdyby go posłuchano, żyłoby nam się lepiej
Brama była zamknięta, ale fragment namalowanego na ścianie muralu dało się dostrzec. Grafika przedstawiała sielski krajobraz: wodospad gdzieś w lesie, pośród drzew i trawy. Malunek był absurdalny nie ze względu na jego wykonanie. Obrazek uderzał naiwnością z powodu otoczenia. Znalazł się na niewielkim, betonowym podwórku, a podziwianie go w całości utrudniały zaparkowane auta.
Może i na siłę, ale trudno nie doszukiwać się w nim pewnej symboliki. Czy to wyraz tęsknoty za przyrodą? Czy to jedyne, na co można sobie w centrum miasta pozwolić? W Łodzi takich obrazów jest całkiem sporo. Na fragmentach bloków malowane są przepiękne scenerie. Zachód słońca nad morzem, łąki, pola, lasy, XIX w. wiatraki. Spacerując chodnikiem po jednej stronie ma się blokową galerię próbującą zabrać w inny, lepszy świat przyrody, a po drugiej – szeroką drogę, po której pędzą auta. Na osiedlu coraz mniej zieleni, coraz więcej wyciętych drzew.
Nawet nie da się powiedzieć, że te obrazy cokolwiek upamiętniają. Są bardzo naiwne, zbyt bajkowe, dziecięce – to nie wspomnienie ani nawet nie wyobrażenie dzikiej przyrody. Może próbują wmówić, że gdzieś poza granicami miasta takie widoki są możliwe, a żyjąc tu trzeba przyzwyczaić się do braku zieleni, hałasu i zanieczyszczonego powietrza. W dokładnie ten sam sposób, jak często robią to bajki – mydląc oczy. Takich miejsc już po prostu pewnie nie ma.
Czy każdy z nas, sądzący, że mamy prawo zmieniać ten świat, potrafi być dość wrażliwy, mądry, uważny, by te zmiany nie odwróciły się przeciw nam? Czy wolno nam dokonywać ich przeciw komukolwiek? Człowiek, który po dłuższym pobycie w mieście znajdzie się wśród drzew i traw w pobliżu czystej wody, jeżeli potrafi w niewerbalny sposób zadać sobie pytanie, kim jest w całym tym otoczeniu, dostrzeże, że nie jest wcale od niego oddzielony – pisał w latach 80. XX w. Janusz Korbel, architekt, urbanista, ekolog.
Jego książka „Architektura żywa” to jednej z strony manifest, a z drugiej: wielkie ostrzeżenie
Korbel przestrzegał, do czego doprowadzi dalsze odejście człowieka od przyrody i jak brzemienne w skutki będzie podejście zakładające, że nad naturą da się panować. Niestety konsekwencje widzimy za oknem.
Uderzył mnie początek tej małej, ale wielkiej książki, wydanej w 1987 r. Korbel zwrócił uwagę na zsypy ulokowane w blokach. „Gdyby były wykonane z rur o odpowiednich średnicach i idealnie gładkich ścianach i gdyby odpadki były wyrzucane w zamkniętych, foliowych workach (…) zsypy nie uczestniczyłyby w procesie degradacji środowiska” – zauważał architekt i ekolog.
Niestety nie zostały tak zaprojektowane. Zamiast tego ich wnętrza mają betonowe, porowate ściany, których czyszczenie i dezynfekcja wymagają dużo pracy, więc w praktyce jest jak jest. Śmieci zaś wyrzucane są luzem, przez co zsypy są „źródłem hałasu, siedzibą robactwa i szczurów i cuchną”.
To doprowadziło do tego, że zsypy były zamykane, a przed blokami stawiano kontenery. Tyle że te zabrały cenną osiedlową przestrzeń. Na dodatek szybko niszczały, wiatr wywiewa śmieci, te nie zawsze są regularnie wywożone, więc nie mieszczą się w pojemnikach, zagracając jeszcze więcej przestrzeni. Jedno pójście na skróty – wybudowanie nieprzemyślanych zsypów – pociągnęło za sobą mnóstwo konsekwencji. Zastanawiając się, dlaczego doprowadzono do tego, że automaty stawiane są byle gdzie i byle jak, można wrócić do tego momentu, by zobaczyć, od czego wszystko się zaczęło. Do tego prowadzi błędne projektowanie, ale i nie myślenie o innych.
„Nawet jeśli w jednym miejscu na ziemi człowiek niszczy środowisko przestrzenne, to tak, jakby niszczył całą ziemię” – twierdził Korbel
A niszczenie środowiska to nie tylko nierozważne wycinanie lasów, rabunkowa eksploatacja surowców, mordowanie zwierząt, zanieczyszczenie środowiska. To także planowanie z pominięciem procesów życia organizmu przestrzennego, to osiedla, w których mieszkańców potraktowano instrumentalnie. To również złe domy, gwałcące swobodę życia ich użytkowników, projektowanie bez nich, w celu załatwienia problemu – pisał w „Architekturze żywej”, a słowa te są boleśnie aktualne.
Podobnie zresztą jak uwaga z książki „W obronie ziemi”, w której wraz z Martą Lelek pisał, że miasto to „wielki grobowiec zabetonowanych i pokrytych asfaltem miejsc, które wcześniej wypełniało bogactwo wolnego, dzikiego życia”. Nieudolną pamiątką po tym są malunki na blokach i betonowych ścianach przedstawiające idylliczny krajobraz. Tyle zostało.
Książki Korbela pisane nie aż tak dawno temu pokazują, że opamiętanie mogło przyjść wcześniej. To nie tak, że 15-minutowe miasta czy chęć tworzenia zielonych enklaw to współczesny wymysł, chwilowa moda, która przyjdzie i zaraz minie.
Rzecz jasna nie one jedne. W reportażu z lat 70. o szczecińskim jeziorze Głębokim uderza nie tylko to, jak pięknie mieszkańcy mówią o przyrodzie, ale też to, że już wtedy bili na alarm. Mówili wprost: nasz skarb, powód do zachwytu, umiera. Była to powszechna wiedza, ale mimo to świat poszedł swoją drogą.
Może wygrała naiwna wiara w to, że technologia rozwiąże nasze wszystkie nadchodzące problemy? I przed tym przestrzegał Korbel. Trudno nie mieć wątpliwości i dzisiaj. OZE jest potrzebne i nie ma sensu z tym faktem dyskutować, jednak patrząc na to, jak wiele terenu zagarniają wiatraki i panele, można się zastanawiać, czy faktycznie chodzi o środowisko, naturę i przyrodę, czy zachowanie obecnego stanu. Nadal będzie można produkować i żyć ponad stan, ale przynajmniej nie będzie zanieczyszczało się wprost środowiska. A co z ziemią, którą zajmują wiatraki i panele?
Szkoda, że do dziś musimy zadawać sobie te same pytania. Może gdyby ktoś posłuchał Korbela, uwolniłby nas od dylematów.