Pojechałem na święta pociągiem. Tej podróży by nie było, gdyby nie strajk sprzed 100 lat
Nie skłamię i nie przesadzę pisząc, że dla mojego regionu powrót pociągów to więcej niż święto. O tym się rozmawia i dzięki zmianom snuje plany. I czuje się ulgę z tego, że lawina zbiegów okoliczności nie poszła na marne.
Jak wiele zależy od przypadku! Trudno o bardziej banalne stwierdzenie, ale też nie można nie docenić zbiegu okoliczności, szczególnie jeśli spojrzymy na liczby, które przytoczył w swoim niedawnym tekście Rafał Gdak. Jak wyliczył Bill Bryson książce „Krótka historia prawie wszystkiego”, wystarczy cofnąć się o osiem pokoleń do czasów Karola Darwina (1809-1882), żeby nasze istnienie zależało od 250 osób. Gdy cofniemy się do czasów Szekspira (1564-1616) nasze życie zależy już od 16 384 osób. Jak wiele rzeczy musiało się złożyć, byśmy znaleźli się tu, gdzie jesteśmy. A jak wiele spraw mogło się potoczyć na naszą niekorzyść!
O znaczeniu decyzji podejmowanych dawno temu, przez nieznanych ludzi, którzy nawet nie mieli pojęcia o istnieniu moich okolic, przekonałem się… wracając do domu na święta koleją.
Gdyby nie strajk angielskich górników z 1926 r. prawdopodobnie by do tej podróży nie doszło
Owszem, zanim angielscy górnicy się zbuntowali, dzięki czemu mogli pojawić się na opisywanej scenie, musiało dojść do I wojny światowej, a potem do wielkich przełomów, kolejnych bitew, ale też międzynarodowych porozumień.
Na mocy jednej z takich umów do Niemiec musiał trafiać polski węgiel. Skończyło się w 1925 r., kiedy to rozpoczęła się polsko-niemiecka „wojna celna”. Jeszcze do połowy lat 20. Niemcy przyjmowali 80 proc. polskiego węgla, ale na skutek różnych – nazwijmy to ogólnie - politycznych zawirowań w 1925 r. wstrzymano import surowca, a na wiele innych towarów nałożono wysokie cła. Polska zareagowała podobnie, ale miała problem: jak dalej zarabiać na węglu?
„Trudności w eksporcie węgla zbiegły się z pogorszeniem koniunktury w Europie” – pisała Małgorzata Kaliszuk. Eksport surowca znacząco się obniżył, w wyniku czego trzeba było zamykać kopalnie. Rękę do polskich górników przypadkowo wyciągnęli koledzy po fachu z Wielkiej Brytanii, którzy w 1926 r. postanowili zawalczyć o swoje. Sprzeciwiając się obniżkom płac, przy jednoczesnym wzroście czasu pracy, pociągnęli za sobą innych robotników. Na początku maja 1926 r. Londyn zamienił się w wielkie pole bitwy.
Jak pisała Kaliszuk, polski przemysł węglowy wykorzystał szansę, jaka się nadarzyła. Anglicy swój węgiel posyłali do Skandynawii. W wyniku strajku transport był niemożliwy, więc na północ trafiło polskie czarne złoto.
Aby móc jeszcze bardziej otworzyć się na nowe rynki, trzeba było móc szybciej dostarczyć węgiel ze Śląska do portu w Gdyni. Pierwsza z dostępnych tras odpadła, bo przechodziła przez teren Niemiec. Druga była zbyt długa, gdyż liczyła 666 km. Tak, w dużym skrócie, doszło do powstania Magistrali Węglowej, która połączyła Górny Śląsk z Bałtykiem.
„Budowa magistrali węglowej była jedną z najważniejszych inwestycji okresu międzywojennego” – pisała India Pecyna w jednej z publikacji nt. „węglówki”. Gospodarka i wielka polityka doprowadziła do tego, że na wytyczonym szlaku znalazła się moja rodzinna wieś. Jeśli spojrzy się na przebieg "węglówki", zobaczymy, że niemal idealnie w linii prostej - nieznacznie tylko skręcając - przecina Polskę. I akurat padło na wieś, w której żyli moi dziadkowie.
Żeby jednak doszło do tego brzemiennego w skutki zdarzenia, musiało zdarzyć się coś jeszcze. Obok naszej wsi jest znacznie większa miejscowość i logika podpowiada, że to tam powinna była stanąć stacja. A jednak jej nie ma. Prawdopodobnie – tak się domyślamy – zadecydowało ukształtowanie terenu. Większa wieś położona jest w dolinie, a tory przebiegają na wzniesieniu, więc może budowa przystanku nie wchodziła w grę. Albo zwyczajnie zabrakło miejsca – zabudowa była gęstsza i nie dało się pomieścić kilku torów, co z kolei możliwe było u nas.
Te wszystkie zbiegi okoliczności doprowadziły do tego, że w rodzinnym domu opowiadało się o dalszym krewnym, który został maszynistą i przejeżdżając przez naszą wieś trąbił, dając znać, że to właśnie on. Na kolei przez jakiś czas pracował mój dziadek, więc wykorzystując znajomości dogadywał się z prowadzącym lokomotywę, by ten przed stacją zwalniał. Dzięki temu dziadek mógł wyskoczyć i skrócić sobie drogę do domu. Praca, wyjazdy na Śląsk – angielscy górnicy u siebie ponieśli klęskę, ale ruszając kostkami domina wpłynęli na życie mieszkańców małej wsi w centralnej Polsce.
Po „węglówce” jeździłem z rodzicami jako mały chłopak do dziadków, ale nic z tego nie pamiętam. Moje świadome i dorosłe życie to w zasadzie wygaszenie pasażerskich podróży na tej linii. Jeszcze w 2017 r. mówiło się głośno o całkowitej likwidacji nieczynnych przystanków pasażerskich. Bo i po co, skoro się z nich nie korzysta? Zaprotestowało województwo łódzkie, mimo że nie miało planów na przywrócenie połączeń. Ostatecznie starych peronów nie ma. Wybudowano nowe. Przez długi czas kłuły w oczy. Potężne oświetlenie drażniło, podobnie jak długie przystanki – po co taki luksus, dziwiłem się, skoro nie ogłoszono nawet konkretnych planów na rychły powrót pociągów? Jeśli już, to mówiło się o odległym 2030 r. Czy nie lepsza byłaby mała wiata, skromna, ale przynajmniej można byłoby z niej skorzystać?
Od 15 grudnia pociągi pasażerskie znowu wróciły na linię. Na razie są to tylko dwie pary połączeń, ale są. Kiedy po raz pierwszy jechałem pociągiem do domu na święta, czułem niemałą ekscytację. Na przystanku w Łodzi od razu wyszukałem nazwę swojej miejscowości na rozkładzie.
Nie ja jeden ucieszyłem się z powrotu. Przede mną jechała para rodziców z dzieckiem.
Konduktorowi powiedzieli, że jadą pierwszy raz i po latach nie musieli korzystać z samochodu – wreszcie, jak dawniej, mogli dojechać pociągiem. Zresztą sprawdzający bilety też debiutował na tej trasie, jak sam się przyznał. Jechaliśmy prawie stuletnią – choć wyremontowaną – linią, której powstanie to efekt wielkiej polityki, a czuliśmy się jak pionierzy. Ojciec dziecka żałował, że nie nagrał dźwięku lektora czytającego nazwę naszej wsi.
Kiedy wracałem na peronie stali ludzie. Jak się okazało, nie wsiedli do pociągu – po prostu chcieli przyjść na dworzec i „przywitać” ponownie kursujące pociągi. Choć w drugi dzień świąt na małej wsi nie ma zbyt wielu zajęć, to jeszcze wcale nie oznacza to, że trzeba iść z nudów na dworzec. A jednak chcieli zobaczyć pociąg ponownie zatrzymujący się na peronie. Może wydawać się to śmieszne, ale ja doskonale ich rozumiem. Dla nas to wydarzenie. Radość.
I nie chodzi o to, że zrobi się trochę wygodniej, chociaż to też ważne. Może będzie dało się pojechać spod domu nad morze albo do Katowic? Otwierają się nowe możliwości. Na rosnącą popularność kolei patrzymy przed pryzmat wielkich liczb, ale jej renesans to właśnie takie małe historie jak moja – że można wrócić do rodzinnych stron w bardziej komfortowych warunkach.
I do tego dochodzi radość z tego, że coś, co zostało już skreślone i miało zostać zapomniane, znowu odżywa. W końcu jak pisał Jaroslav Rudis, poruszając się pociągiem przemieszczamy się nie tylko z jednego miejsca do drugiego - "poruszamy się i w przestrzeni, i czasie", podróżując "w głąb historii".
Zdjęcie główne: Martyn Jandula / Shutterstock