Pudzianowski zrobił wszystkich w konia. Media dały się ograć, a celebryta liczy pieniądze
Żyjemy w memokracji. Opinia publiczna kształtowana jest przez influencerów, a media chętnie podchwytują ustawki, które kończą się zwiększeniem stanu konta osób, które być może nigdy nie powinny zaistnieć w przestrzeni publicznej.
Mariusz Pudzianowski miał wsiąść w Warszawie do pociągu jadącego do Berlina, ale jak się okazało, nie dojechał do stolicy Niemiec na mecz Polska - Austria. Ustawka, którą zorganizował razem z jedną z firm bukmacherskich pokazuje nie tylko kondycję mediów internetowych, ale również skrajnie szkodliwy wpływ serwisów społecznościowych na opinię publiczną.
Przykład Pudzianowskiego jest bardzo znamienny. 21 czerwca pojawiło się wideo, w którym zawodnik MMA zapowiedział swój wyjazd na mecz Polaków do Berlina. „Nie wiem, jak ja dojadę do tego Berlina” – mówił celebryta, czym jasno sugerował, że rzeczywiście wybiera się w podróż oraz że zamierza umilić ją sobie piciem napojów alkoholowych. Obok wideo kręconego "z ręki", które nie nosiło znamion reklamy, pojawiło się w tym samym dniu drugie, nagrane we współpracy z jedną firm bukmacherskich.
Media błyskawicznie podchwyciły temat – najpierw rzekomego wyjazdu, później faktu, że Pudzianowski do Berlina nie dojechał. Sam zainteresowany wykorzystał sytuację, tłumacząc, że pojawił się na Dworcu Centralnym na zaproszenie sponsora, „a to, że przez przypadek portale rozdmuchały to i wzięły sobie informacje z (...) social mediów, to jest ich problem”.
Pudzianowski niestety ma rację i to podwójnie.
Media łyknęły ustawkę Pudzianowskiego i zrobiły darmowe zasięgi firmie, którą reklamował
I naprawdę mało istotny jest tutaj fakt, czy Pudzianowski zachował się etycznie, oszukując swoich fanów, że wybiera się na mecz do Berlina. Oczywiście łatwo doszukać się cynizmu w stwierdzeniu, że portale rozdmuchały sprawę (bo przecież na to liczył), ale fakt pozostaje faktem: to właśnie one wykorzystały treści z sociali Pudziana i zbudowały wokół nich narrację.
Tylko Pudzianowski i jego sponsor wiedzą, czy wysiadka z pociągu była napoleońskim planem na to, by media mogły zbudować historię o celebrycie, który nie dotarł na mecz do Berlina. Dziś wiemy, że ten scenariusz znacznie wzmocnił zasięgi. Media mogły wykorzystać bowiem najbardziej skuteczną (obok straszenia) metodę oddziaływania na odbiorców: OBURZENIE.
Zwolennicy teorii spiskowych powiedzą, że tak naprawdę cała sytuacja była ustawką i że media doskonale wiedziały, co się świeci. Szczerze w to wątpię, choć mecz o wszystko był świetną okazją na autopromocję. Skorzystał z niej również polityk Trzeciej Drogi (kiedyś Nowoczesna), Ryszard Petru, ale zrobił to w znacznie mniej kontrowersyjny sposób i po prawdzie trudno mu cokolwiek zarzucić poza tym, że doskonale zdawał sobie sprawę, że media będą polować na obrazki z dworca.
Media internetowe się skompromitowały i sprawa Pudzianowskiego jest tego bezapelacyjnym dowodem. Jednocześnie trzeba zadać pytanie, jak zwykli Polacy, odbiorcy tychże mediów, mają się bronić przed takimi sytuacjami?
Żyjemy w memokracji
Na początku napisałem, że żyjemy w memokracji i to stwierdzenie nurtuje mnie od dawna. Ponad 50 proc. Polaków czerpie wiedzę o świecie z serwisów społecznościowych, a jak widać, również media uczyniły z nich znaczące źródło informacji. Przykład z Pudzianowskim po raz kolejny dowodzi, że media społecznościowe są szkodliwe i sprytnie wykorzystane, mogą służyć do osiąnięcia dowolnego celu. Może to być reklama, ale również dezinformacja i polaryzacja populacji.
Jadąc w weekend pociągiem miałem po swojej prawicy kobietę mniej więcej w moim wieku, która umilała sobie czas przewijaniem najpierw Facebooka, później Instagrama, na końcu TikToka. Jako że trzymała smartfon w dość sporej odległości, każde moje spojrzenie w bok, kończyło się zanotowaniem, czym aktualnie się karmi (nie, nie tłumaczę się z podglądactwa, bo nie dało się nie podglądać).
Zestaw obejmował rolki dziwnych coachów i profile z memami – jak określam konta podobne do tego, które prowadzi Michał Marszał. W ostatnim przypadku użytkownicy dostają w formie instagramowych relacji kilkadziesiąt treści dziennie, w których mieszają się newsy, hity internetu i satyryczny (czy raczej należałoby powiedzieć: memiczny) komentarz do rzeczywistości. Oczywiście sprawa Pudziana też tam się pojawiła.
Nie zamierzam oceniać powyższej formy spędzania czasu w pociągu. Sam oglądam storiesy Michała, który zresztą wydaje się bardzo sympatycznym i kreatywnym człowiekiem, zapewniając wielu Polakom codzienną dawkę humoru.
Łapię się jednak na tym, że bardzo łatwo wpaść w pułapkę i oglądać otaczającą rzeczywistość społeczno-polityczną głównie przez pryzmat kont takich jak opisywane. Pokusa, by poprzestać na memach jest duża, zwłaszcza że żyjemy w dość smutnej rzeczywistości, a dawka lepszego lub gorszego humoru pomaga odreagować choć w minimalnym stopniu trudy codzienności.
Przykład Instagrama Marszała nie ma pełnić roli "tego złego" w moim tekście, ma jednak uwypuklić bardzo ważną rzecz. Skutecznie mi wpojono, że informacje należy weryfikować, jak i dywersyfikować ich źródła. Oznacza to, że nawet jeżeli to na koncie z memami znajdę jakąś ciekawą treść, weryfikuję ją, zanim podam dalej. Dywersyfikacja, czyli spojrzenie na sprawę spoza własnej bańki, służy z kolei nabyciu pewności, że to, co czytam, nosi znamiona rzetelności. To elementarz postępowania w walce z dezinformacją i fake newsami. Łatwo przecież ulec emocjom, gdy nadawca informacji buduje cały przekaz wokół tego, by je wywołać.
Jak uniknąć chaosu?
Tomasz Stawiszyński - filozof i publicysta - w swojej bardzo pożytecznej książce "Reguły na czas chaosu", zebrał 11 zasad, którymi warto kierować się w naszych czasach. Obok rad, by nie dać uwieść się apokalipsie czy ograniczyć media społecznościowe, znajdują się i takie nawołujące do unikania oburzania się i polaryzacji. Książka Stawiszyńskiego nie jest banalnym poradnikiem, których w księgarniach znajdziemy całe tony. To w zasadzie antyporadnik, który na świetnych przykładach pokazuje, jak łatwo zaczynamy płynąć z prądem informacyjnej rzeki i jak -nomen omen - wpływa to na nasz dobrostan.
Filozof zauważa, że jesteśmy "zagubieni w gąszczu narracji równoległych, których prawie nikt nie stara się weryfikować i uzgadniać z rzeczywistością" Dlaczego? Bo jak pisze w następnym zdaniu, nie uznaje się już żadnej "rzeczywistości". Do czego to może prowadzić? Zdaniem filozofa, brak wewnętrznych wątpliwości i rozdarcia jest z definicji cechą fanatyzmów.
I z tą myślą chcę was zostawić, uwidacznia ona bowiem, że nawet banalne przewijanie treści w mediach społecznościowych. może wpływać na sposób, w jaki nie tylko odbieramy rzeczywistość, ale również ją kształtujemy.
Zdjęcie główne: TomaszKudala / Shutterstock