Największa katastrofa tramwajowa w Polsce była w Szczecinie. Urwany wagon dobił rannych
W Szczecinie w katastrofie tramwaju zginęło więcej osób, niż w niektórych wypadkach samolotowych czy kolejowych. Być może życie 15 ludzi dałoby się uratować, gdyby wcześniej władze miasta zareagowały na poprzedni wypadek. Albo gdyby ktoś posłuchał motorniczej.
Krystyna Presseisen 7 grudnia 1967 roku nie chciała wyjeżdżać z zajezdni. Zgłosiła, że tramwaj nie jest sprawny i nie nadaje się do przewozu pasażerów. Innego zdania byli technicy. Po krótkim przeglądzie ustalono, że nie ma żadnych uchybień.
Pani Krystyna ruszyła w trasę, a wagony szybko zapełniły się podróżnymi. W tramwajach nie było jeszcze zamykanych drzwi, co pozwalało podróżować ludziom stojącym na schodkach - trzymali się uchwytów na zewnątrz. Tak zapalczywych podróżujących nazywano winogronami.
Motornicza zachęcała tych pasażerów, aby przesiedli się do innego tramwaju, jadącego za nimi, bo obciążenie było zbyt duże, ale nikt nie chciał jej posłuchać. Ludzie spieszyli się do stoczni albo do szkoły, nie było czasu na zmianę trasy.
Kiedy tramwaj posuwał się ze stromej części trasy, hamulce przestały funkcjonować
To był pechowy, niebezpieczny fragment - najpierw zjazd, potem zakręty. Niemogący zatrzymać się pojazd wypadł z torów. Drugi wagon uderzył w uliczną lampę, trzeci wbił się w tył. Były to czasy, kiedy dopuszczano do ruchu tak długie składy. W tym przypadku okazało się to śmiertelnie niebezpieczne.
Ofiary wspominające wypadek pamiętają, że dosłownie szurały twarzami po bruku, kiedy wagony wypadły z torów. Fotograf, który dotarł na miejsce wypadku, wspominał absurdalny, surrealistyczny widok. Siedziska wypadły z pojazdu i były porozrzucane po okolicy.
Ludzie rzucili się na pomoc. Wyciągali ofiary. Wiele z nich miało pourywane kończyny lub przygniecione nogi czy ręce. W niedawnej rozmowie z Radiem Szczecin, Janina Ziobrowska, pasażerka tramwaju, wspominała, że poszkodowanych do szpitali woziły taksówki. W dokumencie "Czarny serial - Szóstką do śmierci" jeden z uczestników akcji ratunkowej relacjonował, że pewien taksówkarz odmówił jazdy z ranną osobą. Tłum omal go nie zlinczował. Presja była na tyle duża, że oporny mężczyzna zmienił zdanie.
Na miejsce katastrofy sprowadzono dźwig. Nie był to jednak sprzęt profesjonalny, gotowy do tak skomplikowanych działań. Uznano, że liczy się każda sekunda, więc lepiej skorzystać z tego, co jest, niż czekać beztrosko na właściwą maszynę. Pośpiech doprowadził do jeszcze jednego nieszczęścia. Kiedy dźwig podnosił wagon, linka pękła, a spadający wrak przygniótł znajdujące się blisko ofiary.
W sumie w katastrofie tramwajowej w Szczecinie zginęło 15 osób
Część na miejscu, część już po przetransportowaniu do szpitali. Tak mówią przynajmniej oficjalne dane. Jeden z rozmówców dokumentu, ofiara wypadku, zwracał uwagę, że w szpitalach długo przebywało jeszcze wielu poszkodowanych. Nawet jedna z kobiet biorących udział w reportażu mówiła, że jej pobyt trwał sześć miesięcy. Stąd podejrzenia, że inni poszkodowani mogli umrzeć później, w wyniku powikłań.
Notka prasowa na temat katastrofy tramwajowej w Szczecinie była wyjątkowo lakoniczna. Polska Agencja Prasowa donosiła:
W czwartek w godzinach rannych miała miejsce w Szczecinie katastrofa tramwajowa. Tramwaj jadący ulicą Wyszaka wyskoczył na zakręcie z szyn i pociągnął za sobą dwa przyczepne wozy. W wyniku katastrofy zginęło siedem osób. Dalszych osiem osób zmarło po przewiezieniu do szpitala. Wszyscy ranni znajdują się w szpitalach pod troskliwą opieką lekarską.
Pamiętający tamte czasy wspominali, że ówczesnym władzom nie zależało na nagłośnieniu katastrofy. Można łatwo zrozumieć, dlaczego. Dwa lata wcześniej w tym samym miejscu doszło do podobnego wypadku. Wtedy szczęśliwie nikomu nic się nie stało. Wnioski nie zostały jednak wyciągnięte i w 1967 roku doszło do tragedii. Dopiero po tej katastrofie zdecydowano, że tramwaje feralnym fragmentem nie będą jeździć. Wycofano też zgodę na przejazdy trzech wagonów, a każdy skład musiał mieć zamykane drzwi.
"Według wstępnych badań bezpośrednią przyczyną wykolejenia się pociągu tramwajowego na ulicy Wyszaka była nadmierna prędkość jaką uzyskał on na spadku przy dojściu do łuku torowiska, w wyniku awarii elektromagnetycznego układu hamulcowego, uruchamianego za pomocą silników" - brzmiała oficjalna wersja wydarzeń.
Do dziś jest to katastrofa tramwajowa z największą liczbą ofiar. Do tragicznych wypadków doszło w Poznaniu w 1993 roku (5 ofiar) i w Warszawie 3 września 1987. Najpierw w wyniku zderzenia dwóch tramwajów zginęło siedem osób, a 2,5 godziny po katastrofie doszło do kolejnego wypadku. Życie straciło 8 pasażerów. 3 września 1987 nazywany jest "czarnym czwartkiem” warszawskiej komunikacji miejskiej.
zdjęcie główne: uslatar / Shutterstock.com