Rząd chce uszczelnić podatek od foliówek. Nowy pomysł uderzy w Biedronkę
Miał stanowić odpowiedź na zalewający nas potok plastiku i dodatkowo wzbogacić budżet państwa o przeszło miliard złotych (albo w odwrotnej kolejności). Podatek od foliówek okazał się jednak gigantycznym niewypałem. Rząd właśnie zabiera się do jego uszczelnienia.
Pomysł niezły, gorzej z wykonaniem – tę sentencję znaną aż za dobrze wszystkim fanom piłkarskiej ekstraklasy można śmiało przypisać opłacie recyklingowej. Wszyscy zgodzimy się przecież co do tego, że w naszym środowisku zaczyna krążyć zdecydowanie zbyt wiele plastiku, a ograniczenie zużycia torebek foliowych to prosty, szybki i skuteczny sposób, by te zjawisko nieco ograniczyć.
Jak zwykle jednak diabeł tkwi w szczegółach.
Rząd zdecydował się nałożyć na jednorazowe siatki podatku w wysokości 20 gr plus VAT. Niby niewiele, ale gdy widzimy jak nasi rodacy upychają zakupy w tzw. zrywki (te siateczki służące do pakowania owoców i warzyw), to chyba nie mamy wątpliwości, że nawet te kilkadziesiąt groszy część klientów odstrasza.
Nie mówiąc już o bardziej świadomych konsumentach. Od momentu wprowadzenia podatku od foliówek coraz częściej widzę w sklepach osoby z własnymi, płóciennymi torbami. Nowy podatek nie tylko wprowadził symboliczne opłaty, ale również (i to być może ważniejsze) zwrócił nam uwagę na to, jak wiele plastikowych torebek zużywamy. A przecież można tego tak łatwo uniknąć.
Opłata nie zdążyła jednak na dobre wejść w życie, a już zaczęły się kombinacje. I to nie ze strony panów Mirków ze sklepikami na przedmieściach, a głównego gracza na rynku – Biedronki. Podczas gdy wszystkie dyskonty karnie podnosiły ceny foliówek o 20-kilka groszy na sztuce, Portugalczycy uznali, że można zrobić to lepiej.
Zwiększyli więc grubość siatek, tak by przekraczały one 50 mikrometrów (wtedy są już uważane za wielorazowe) i zaczęli namawiać klientów do wracania z nimi po kolejne zakupy. Jednocześnie Biedronka i tak podniosła cenę foliówek, tyle, że w przeciwieństwie do konkurencji, nie odprowadzała od nich grosza do budżetu. Czyli historia z cyklu: „jak cnoty nie stracić i rubelka zarobić”.
Rządowi politycy uznali chyba, że pora skończyć z tą zabawą w ciuciubabkę.
Ostatnie dane dotyczące skuteczności opłaty recyklingowej ośmieszają bowiem całą ideę. Pierwotne plany mówiły o zejściu z poziomu 300 siatek rocznie do 150. Wstępne dane pokazują tymczasem, że przeciętny Polak kupił w 2018 r. około 8 foliówek. Dacie wiarę? Ja też nie. Minister środowiska Henryk Kowalczyk również pozostał sceptyczny i przyznał w rozmowie z Gazetą Wyborczą, że system jest nieszczelny.
Ba, mało tego. Nie za bardzo dowierza też WWF, szacując, że w 2018 r. statystyczny Polak zużył 490 foliowych torebek i wygenerował około 100 kg plastikowych odpadów.
Nie udało się też zarobić. Zamiast planowanych 1,15 mld zł uda się prawdopodobnie dzięki podatkowi ściągnąć w granicach 70 mln zł.
Minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz zapowiedziała, że projekt uszczelniający ustawę znajdzie się na stole podczas najbliższego Komitetu Stałego Rady Ministrów. Co nas czeka? Według zapowiedzi Emilewicz, opłaty za torebki foliowe powyżej 50 mikrometrów zostaną ustalone na poziomie 40 gr za sztukę. Podatek ma być też odprowadzany co miesiąc, a nie tak jak dotychczas – co rok.
Nam wypada chyba tylko kibicować, by wpływy z podatku foliówkowego były, mimo wszystko, jak najmniejsze. I to nie dlatego, że przedsiębiorcy znajdą kolejny sprytny sposób na obejście prawa, a dlatego, że Polacy po prostu dojdą w końcu do przekonania, że używanie foliówek to czyste zło. Trudne do uzasadnienia i wytłumaczenia w sytuacji, gdy na zakupy można się udać z własną, nieplastikową torbą.