Trzy rzeczy, które pokochałem w Androidzie Oreo i jedna, do której nie umiem się przekonać
Z Androidem Oreo spędziłem już kilka tygodni. Przez ten czas zdążyliśmy się polubić. System nie stwarza niemal żadnych problemów, a zdecydowaną większość zmian przyjąłem z otwartymi ramionami. Oto najważniejsze dla mnie zmiany.
Obraz w obrazie. W końcu
W ostatnich latach ekrany w smartfonach drastycznie urosły. Doszliśmy do takich rozmiarów, że niektórych urządzeń nie sposób obsłużyć wygodnie jedną dłonią. Można się temu sprzeciwiać, ale fakty są takie, że konsumpcja treści wygrała z ergonomią przez nokaut.
Ekrany rosły i rosły, jednak oprogramowanie, które siedziało w smartfonach, niewiele się zmieniało pod względem tego jak wykorzystać nową, większą powierzchnię. Dopiero Android 7.0 Nougat wprowadził na dobre dzielenie ekranu i pozwalał na wyświetlanie dwóch aplikacji w tym samym czasie.
Android 8.0 Oreo w pewnym sensie rozwija tę funkcję, ale zamiast wyświetlania jednej aplikacji obok drugiej pozwala na wyświetlanie specjalnej, pomniejszonej wersji jednej aplikacji nad drugą.
Najlepszym przykładem, jak to dobrze działa w praktyce, są Mapy Google, z których można wyjść i przełączyć się do dowolnej innej aplikacji. Nie tracimy przy tym jednak informacji z nawigacji, bo ta cały czas działa w tle, a podgląd na miniaturową mapkę mapkę mamy cały czas dzięki małemu okienku, które pływa nad innymi otwartymi aplikacjami.
To szczególnie przydaje się podczas pieszych wędrówek, gdy mamy włączoną nawigację i chcemy korzystać równocześnie z innych funkcji telefonu. W przypadku nawigacji samochodowej funkcja ma trochę mniej sensu, bo przecież podczas jazdy nie powinniśmy wcale korzystać ze smartfonów. Niemniej jednak stojąc na światłach lub zjeżdżając z drogi możemy szybko przejść do dowolnej aplikacji nie tracąc przy tym z oka mapy.
Imitacja Force Touch
Gdy debiutował iPhone 6s pisałem “Zapamiętajcie datę premiery iPhone’a 6s – to dzień, w którym Apple odskoczył Androidowi na kilka ładnych lat”. I nie myliłem się.
Apple ma Force Touch w iPhone’ach od ponad dwóch lat, a w obozie Androida nie widać nawet większych przymiarek do tego, aby dobrze skopiować to rozwiązanie i wdrożyć je do wszystkich nowych urządzeń lub chociaż tych z górnej półki.
Force Touch to funkcja rozpoznawania siły nacisku na ekran, która pozwala użytkownikowi na wykonywanie pozornie tych samych naciśnięć i gestów do wykonania zupełnie różnych funkcji. Co innego oznacza dotknięcie ikony, a co innego jej mocniejsze wciśnięcie.
Ta pozornie nieistotna zmiana w znaczący sposób zmienia to, jak szybko korzysta się z urządzenia mobilnego. Użytkownik musi wykonać zdecydowanie mniej dotknięć ekranu, aby uruchomić żądaną funkcję.
Android próbował to skopiować, ale… po swojemu.
Nie zdecydowano się na powszechne stosowanie ekranów rozpoznających siłę nacisku. Zamiast tego zaimplementowano podobną funkcję w oprogramowaniu. Z tą różnicą, że oprogramowanie nie rozpoznaje siły nacisku, a czas przytrzymania placa na danej ikonie.
Krótkie dotknięcie ikony uruchamia aplikację. Długie wywołuje menu, które daje dostęp do szybkich funkcji danej aplikacji. Albo… nie wywołuje tego menu.
No właśnie. Takie długie przytrzymanie pojawiło się już w Androidzie Nougat, jednak szybko okazało się, że jest mało przydatne. Wiele aplikacji nie wykorzystuje menu wyskakującego przy długim przytrzymaniu ikony, co w praktyce - jak to bywa w Androidzie - wprowadziło spory chaos.
Użytkownik, chcący przytrzymać ikonę w celu wywołania menu, niejednokrotnie był zaskakiwany tym, że zamiast pojawienia się menu ikona była chwytana i podążając za palcem przesuwała się po ekranie.
Wynikało to z tego, że na dobrą sprawę ten sam gest w Androidzie miał przypisane dwie zupełnie inne funkcje. I jeśli twórca aplikacji nie wprowadził nowego menu - a wielu tego nie zrobiło - to taka aplikacja zachowywała się po staremu.
Na dobrą sprawę użytkownik nigdy nie wiedział, co się stanie, gdy przytrzyma dłużej ikonę. Przez to na Androidzie Nougat niemal nie korzystałem z tej funkcji, ponieważ wiecznie nie działała i co chwilę przestawiałem sobie ikony na pulpitach.
W Androidzie 8.0 Oreo rozwiązano ten problem. Teraz przytrzymanie palca na każdej ikonie działa tak samo i wywołuje podręczne menu. Z tym zastrzeżeniem, że nie zawsze to menu wygląda tak samo. Jeśli aplikacja wykorzystuje nową funkcję, to w menu znajdziemy opcje do przydatnych skrótów. Jeśli twórca aplikacji nie wykorzystał nowych możliwości Androida, to menu będzie prowadziło do informacji o aplikacji oraz do widżetów, jeśli dana aplikacja takowe ma.
Ta z pozoru niewielka zmiana w Androidzie Oreo sprawiła, że wreszcie wygodnie można korzystać z funkcji, którą dodano w Androidzie Nougat. Szkoda tylko, że nie wszyscy duzi twórcy aplikacji zdecydowali się na jej wykorzystanie. W gronie tych, którzy o niej zapominają jest nawet Google, który nie wprowadził nowego menu do aplikacji Inbox.
Formularze. W końcu
Trzecią funkcją, którą bardzo polubiłem w Androidzie Oreo jest automatyczne uzupełnianie formularzy w aplikacjach. Rozwiązanie od lat znane z przeglądarek internetowych, które mogą pamiętać nasze adresy e-mail, numery telefonów lub adresy zamieszkania. Dzięki temu, że nie musimy ich za każdym razem wpisywać, łatwiej rejestrujemy się w nowych usługach i unikamy pomyłek w formularzach.
Na smartfonach było inaczej. Na tych małych klawiaturkach musieliśmy zawsze ręcznie wprowadzać wszystkie dane, co nierzadko powodowało pomyłki. Oreo rozwiązuje ten problem. Teraz rejestrując się w aplikacjach automatycznie podpowiadane są nasze loginy i adresy e-mail. Mała zmiana, ale wielkie udogodnienie.
Łyżka dziegciu
Łyżką dziegciu w beczce słodkich ciastek Oreo są nowe emoji.
Nie potrafię się do nich przyzwyczaić i tęsknię za starymi. Poprzednie miały swój własny styl i były przy tym miłe dla oka. Jasne, rozumiem, że nie każdemu mogły się podobać, jednak osobiście byłem ich fanem.
Nowe nie tylko mi się nie podobają, ale również wydają się bardzo oklepane. Niewiele różnią się od tych, które stosuje Apple i Microsoft. I nie przekonuje mnie to, że mogło chodzić o ujednolicenie języka emoji.
Bo gdyby rzeczywiście firmom technologicznym zależało na wypracowaniu wspólnego rozwiązania, to już dawno by to zrobiły. A fakty są takie, że dzisiaj wysyłając komuś śmieszną buźkę lub małą grafikę z bazy emoji nie mamy pewności, jak ona wyświetli się u odbiorcy oraz... nie mamy pewności, czy wyświetli się w ogóle. Bo bazy emoji na różnych urządzeniach, systemach operacyjnych oraz usługach sieciowych nie są tożsame.
Liczę na to, że giganci technologicznego świata, którzy są dla siebie na co dzień rywalami, w końcu wypracują rozwiązanie, które sprawi, że użytkownicy różnych platform i usług będą mogli swobodnie komunikować się zarówno pisząc, jak i przesyłając sobie grafiki, które po obu stronach będą zawsze prezentowały te same przedmioty, czynności i emocje.