Nienawidzę Windowsa. Chciałam tylko obejrzeć serial i tak… zaczął się koszmar
Nienawidzę Windowsa. Nie mam pojęcia, jak ten okropny system wciąż ma miliony użytkowników, jakim cudem ci użytkownicy nie odeszli jeszcze od zmysłów? Większość z nich w 2016 roku nie potrzebuje już zrypanego kombajnu, który jest wszystkim, czym nie powinien być system operacyjny!
Uparłam się, że chcę Hulu. Olać Netfliksa, chcę serwis streamingowy, który ma bieżące odcinki moich ulubionych seriali. Hulu nie przyjmuje jednak polskich kart, nie działa też z polskim PayPalem. Spędziłam więc jakieś pół godziny szukając rozwiązania. W końcu je znalazłam - można kupić karty podarunkowe, które aktywują konto. Świetnie, po dwóch latach delikatnego pożądania Hulu w końcu go mam. Cudownie!
Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Hulu potrzebuje jakichś dziwnych bibliotek, bo używa DRM-u. Na Ubuntu, którego używam, biblioteki te trzeba zainstalować osobno, by korzystać z Firefoksa.
Tu zaczęły się schody, ale najpierw kilka słów wyjaśnienia.
Na komputerze zainstalowane miałam dwa systemy operacyjne, Ubuntu i Windowsa 8.1. Wrzuciłam je niecałe 4 lata temu - Ubuntu do codziennego użytku, Windowsa, bo testowałam i do awaryjnych przypadków, gdy coś nie działa na Linuksie, a ja jestem zbyt leniwa, żeby kombinować z Wine’em.
Przez te cztery lata nigdy nie czyściłam Ubuntu, instalowałam kolejne aktualizacje i grzebałam w systemie w stopniu niewyobrażalnym, zwłaszcza na kogoś, kto czasem nie wie co robi i tylko przekleja komendy do terminala (wiem, wiem, głupia ja).
System operacyjny to dla mnie podkładka pod działanie przeglądarki - nie mam problemu ze znalezieniem się w Chrome OS, więc system, nowe funkcje czy aktualność nie ma dla mnie znaczenia. Nagrzebałam i popsułam Ubuntu na tyle, że nie działało już nawet dodawanie ppa czy sklep z aplikacjami. Jednak póki Chrome czy Chromium działa, wszystko jest w porządku i mam to w nosie, bo mam już dosyć spędzania czasu na naprawach.
Windowsa za to używam raz na kilka miesięcy, dosłownie. Nie zainstalowałam nawet nowszych wersji, bo nie miałam cierpliwości na kilkugodzinne czekanie czy wciskanie niezliczonych “tak” na kolejnych okienkach dialogowych.
Raz na jakiś czas odpalałam Windowsa, łącznie nie spędziłam w nim więcej niż kilkadziesiąt godzin przez te 3,5 roku od premiery Ósemki. Zainstalowałam na nim z dziesięć programów - Chrome, iTunes, Spotify, Wirecasta, VLC, oprogramowanie aparatu, oprogramowanie Nokii, Firefoksa, Origina i jakiś soft do mikrofonu dołączony do sprzętu.
Kilka dni temu wchodzę na Windowsa i jedyne, co chcę zrobić, to odpalić Chrome’a, rozszerzenie VPN i włączyć Hulu. Widzę w Chromie, że na stronie startowej URL to jakiś dziwny adres.
Zaczynam być podejrzliwa.
Na pasku rozszerzeń widzę dziwną ikonkę, klikam, jakieś EasySearch. Wiem, że tego nie instalowałam, na pewno nie świadomie. Z menu nie da się usunąć, wchodzę w ustawienia. Rozszerzenia nie da się usunąć i że niby pochodzi od “twórcy”.
Super, świetnie, genialnie! Na niemal nieużywanym Windowsie, przy mojej obsesji do odznaczania wszystkich niechcianych programów dołączanych do instalek, nabawiłam się jakiegoś browser hijackera.
Dupa, a nie Hulu. Kolejne kilka godzin spędziłam na próbach wyrzucenia tego gówna. Okazało się, że nie mogę odinstalować nawet całego Chrome’a, że na komputerze zainstalowane jest co najmniej kilka podejrzanych programów i że prawie nigdzie nie znajdę pomocy. Mówcie co chcecie o niszowym Ubuntu, może faktycznie mało kto go używa, ale rozwiązania niemal wszystkich problemów z nawet obskurnymi sterownikami czy innymi rzeczami znajduję zwykle na oficjalnych forach pomocy Ubuntu. Na oficjalnych stronach pomocy dla Windowsa znajduję zwykle korpogadkę albo WIELKIE NIC.
Jako łepek grzebałam w komputerach, raz nawet sama złożyłam jeden i pokonałam przeciwności. Wiem, jak to jest spędzać wiele czasu nad jednym problemem, znam panel sterowania, czasem zdarzy mi się pomagać znajomym.
Znacie to? Przychodzi ktoś i żali się, że ma problem z komputerem. Odpalacie go i widzicie tragedię.
Windowsa zawalonego śmieciami, z tysiącem rzeczy w autostarcie, z pięcioma toolbarami w przeglądarce i pełnego dziwnego, podejrzanego oprogramowania, prawdopodobnie złośliwego. Tak wygląda przeciętny Windows przeciętnego użytkownika, który “przecież nie jest informatykiem i się na tym nie zna”.
Zwykle uda mi się pomóc, ostatnio jednak coraz częściej odmawiam albo umywam ręce. Nienawidzę komplikowania prostych rzeczy, nienawidzę tego miliona opcji i nowych problemów, które spotyka się naprawiając stare problemy.
Powiem wprost: naprawienie OS X takiej “przeciętnej” osoby jest dla mnie, kogoś kto używał OS X tylko okazjonalnie, dziesięć razy prostsze i bardziej sensowne niż próby wskrzeszania “przeciętnych” Windowsów.
Okazało się, że nie działa nawet odzyskiwanie systemu. Ot, link w eksploratorze “Historia plików”, pod którym ukryte jest odzyskiwanie (logiczne, nie?) po prostu nie działa. Nie i już, wal się użytkowniku. Chcesz jakiejś informacji dlaczego nie działa? Ha, nie!
Miałam spokojnie odpalić sobie Hulu, tymczasem moim nowym celem stało się odzyskanie mojej przeglądarki. 5 godzin, milion restartów, stron pomocy i grzebań w rejestrze później poddałam się.
Windows to nie system dla zdrowych psychicznie, szanujących się osób. To system stworzony na wieloletnim bagażu, przez firmę, która zawsze spóźnia się ze wszystkim, która traktuje interfejsy i logikę tak samo, jak swój korporacyjny ład - wszystko musi mieć milion szczebli a każde pytanie pięćdziesiąt niejasnych odpowiedzi.
Hulu nie Hulu, skoro pozbywam się Windowsa, postanowiłam przy okazji zrobić porządek z Linuksem. W 15 minut stworzyłam pendrive’a z nowym Ubuntu, w kolejną godzinę sformatowałam całą partycję z Windowsem, na czystą przeniosłam pliki osobiste i zainstalowałam nowe Ubuntu.
W 10 minut ustawiłam w świeżym Ubuntu swoje ulubione skróty, zainstalowałam Chrome’a a do Firefoksa dodałam biblioteki HAL potrzebne do Hulu (fora pomocy Ubuntu rocks!).
Przez głowę przeszła mi myśl, żeby jednak na wszelki wypadek zainstalować tego cholernego Windowsa, tym razem na czysto. Nie mam jednak pojęcia jak zacząć. Nie wiem nawet, czy mam klucz, który kupiłam kilka lat temu.
Znam Windowsa, instalowałam go już wiele razy. Wiem, że będzie trwało to milion godzin, że przy okazji kilka razy stracę cierpliwość, nie będę mogła w międzyczasie używać komputera, że po instalacji będę miała problem ze sterownikami do karty graficznej (zawsze jest) i że będę czuła się jakby opętał mnie zły, korporacyjny, kafelkowy demon.
Nie rozumiem, dlaczego z wejściem Windows Store Microsoft nie stworzył też miejsca, w którym można pobierać programy starego typu, ale sprawdzone i bez niechcianego oprogramowania, szpiegów i innego śmiecia. Nie rozumiem też, dlatego miliony ludzi wciąż tkwią w tym szalonym świecie Windowsa.
Wiem, że będziecie się ze mną spierać i udowadniać mi że jest inaczej, ale prawda jest taka: wiele milionów z obecnych użytkowników Windowsa nie potrzebuje Windowsa. Windows jest potrzebny tym, którzy muszą w nim i tylko w nim pracować lub graczom pecetowym.
Całej reszcie niedzielnych użytkowników - tym, którzy z pasją oglądają spiracone serialne, którzy okazjonalnie przerobią foteczkę na fejsbunia, wystarczy jakiś Linux czy nawet Chrome OS. Przeglądarka ma już moc, a Ubuntu czy inne systemy niszowe zapewniają też dostęp do bardziej zaawansowanych narzędzi.
A przede wszystkim są solidniejsze, nie są tak narażone na ataki i bloatware, crapware. Człowiek odpali na nich film, zmontuje prosty filmik, obrobi grafikę, zedytuje i stworzy dokument i odpali przeglądarkę.
Życzę Windowsowi śmierci w męczarniach. Wiem, to się nie zdarzy ale pomarzyć można, prawda?