REKLAMA

Piotr Lipiński: INTERNET TO SŁOWA, czyli śmierć ironii

W 2056 roku umrze ostatnia osoba, która zrozumie żart nawet jeśli zdanie nie będzie zakończone emotikonem :)

Piotr Lipiński: INTERNET TO SŁOWA, czyli śmierć ironii
REKLAMA
REKLAMA

Internet to nie tylko wyrafinowane technologie. To również - a może przede wszystkim - język. I to nie ten mówiony, ale głównie pisany. Korzystając z sieci najczęściej porozumiewamy się dzięki wystukiwanym literom.

Powyższe spostrzeżenie wydaje się banalne. Ale być może kryje się w nim odpowiedź – albo też jedno z wyjaśnień – dlaczego w sieci spotkamy tak wiele agresji, wynikającej z niezrozumienia innej osoby. Bo pisać jest znacznie trudniej, niż mówić.

Choć przyzwyczajeni jesteśmy do myśli, że żyjemy w świecie kultury obrazkowej, to właśnie język pisany stał się w ostatnich latach prawdziwym hitem.

Tym mówionym posługują się od zarania dziejów niemal wszyscy, z wyjątkiem osób niemych. Ale umiejętność pisania jeszcze całkiem niedawno była rzadkością. Przed II wojną światową znaczna część Polaków była analfabetami, nie potrafiła ani czytać, ani pisać. Powtórzę to dobitnie: język pisany upowszechnił się w niecałe ostatnie sto lat.

Wciąż jednak był zdolnością z gatunku potencjalnych i nieszczególnie potrzebnych. Zdecydowanie więcej osób czytało, niż pisało. Potrzeba pisania niemalże zamierała po ukończeniu szkół, w których trzeba było w pocie czoła skrobać wypracowania i rozprawki. W dorosłym życiu znaczna część Polaków teoretycznie potrafiła pisać, ale praktycznie korzystała z tej umiejętności sporadycznie. Wysyłała pocztówkę z wakacji, gryzmoliła podanie o przydział węgla albo donos na sąsiada. Językiem pisanym posługiwali się głównie ci, którzy dzięki niemu zarabiali: pisarze, dziennikarze, urzędnicy, politycy (przynajmniej niektórzy).

klawiatura laptop

Internet spowodował, że pisanie stało się czymś codziennym. To podstawowa forma wzajemnej online’owej komunikacji. Poczynając od masowo wysyłanych emaili, prywatnych i zawodowych – kiedyś przecież nikt nie płodził codziennie po kilka papierowych listów – a na forach i blogowych komentarzach kończąc. Przy okazji powszechna stała się, do niedawna elitarna, umiejętność maszynopisania, o czym opowiadałem w tekście „Nasze codzienne QWERTY”.

Rozmawiając cały dzień, a już szczególnie upojnymi wieczorami, klepiemy mnóstwo głupot.

Niespecjalnie się tym przejmując, bo słowo mówione rozpływa się w powietrzu i po chwili już nie ma po nich śladu. Ale kiedy przenosimy podobny sposób zachowania do Internetu, nagle napotykamy na istotną różnicę: każda wypowiedziana przez nas bzdura zostaje zapisana. Sami ją uwieczniamy. Choć często bez poczucia odpowiedzialności, wciąż traktując słowa jako coś tak ulotnego jak w języku mówionym.

Pisanie - wbrew pozorom - nie jest takie proste. To forma komunikacji zdecydowanie trudniejsza, niż język mówiony. Rządząca się regułami ortograficznymi, stylistycznymi, literackimi. A te nie każdy potrafi przyswoić. Być może właśnie z powodu pisarskiej nieporadności w sieci wybuchają piekielne spory o kompletne drobiazgi. Bo z jednej strony piszący nie potrafi precyzyjnie oddać swoich myśli, a z drugiej czytający nie umie zgłębić rzeczywistego sensu wypowiedzi. Czytanie ze zrozumieniem okazuje się często dalece trudniejsze od obsługi komputera.

W Internecie pierwsza umarła ironia.

Coraz częściej, jeżeli nie użyjemy emotikonu, czytelnik nie będzie potrafił rozszyfrować, czy piszemy poważenie, czy żartujemy. O ile więc Internet przyczynia się do upowszechnia umiejętność pisania, to jednocześnie „psuje” wieloznaczne bogactwo języka.

internet klawiatura

Internet stworzył przestrzeń publiczną, w której zaczęliśmy toczyć spory korzystając z tekstu pisanego. To zupełnie nowe zjawisko. Ludzie pieklący się na siebie nawzajem przy pomocy liter nigdy by tak nie zachowali się stając twarzą w twarz.

Dyskutując z wykorzystaniem języka pisanego bardzo często nie wiemy, z kim weszliśmy w spór. Posługując się językiem mówionym z reguły widzimy naszego rozmówcę, dzięki czemu docierają do nas również wszelkie komunikaty niewerbalne. Dostrzegamy, w jakim jest wieku, jak się prezentuje, chłoniemy, nawet nieświadomie, wszelkie przejawy mowy ciała. To pomaga zrozumieć, kiedy rozmówca żartuje, a kiedy mówi poważnie. A nawet, czy w ogóle warto zwracać uwagę na jego poglądy.

W zwykłym życiu, stając z kimś twarzą w twarz, już na pierwszy rzut oka potrafimy coś niecoś o nim powiedzieć.

Nie będziemy długimi godzinami przekonywali dziesięciolatka, że jego opinie o świecie są dość powierzchowne. Ale w Internecie nie widząc twarzy rozmówcy czasami mimowolnie dajemy się wciągnąć w dyskusję prowadzącą donikąd.

Na ulicy nie spieramy się z przypadkową osobą, która by chciała nas przekonać, że przepłaciliśmy za naszą czapkę, a na dokładkę wełna, z której jest zrobiona, nie grzeje tak dobrze, jak sądzimy. Ale w sieci „wkręcamy” się w spory z ludźmi, których znamy tylko z bezosobowego nicku.

Dyskusja z anonimem w sieci to jak spór z pralką automatyczną o to, który przepis na pizzę jest najlepszy.

Bęben mieli banały, po otwarciu drzwiczek wylewają się frazesy.

Chwyty retoryczne w komentarzach stają się banalne i ograne – czytając pierwsze trzy słowa wiadomo jakie będą trzy ostatnie. Wzorem polityków dyskutanci niestety często używają argumentów ad personam a nie ad rem, czyli personalnych a nie rzeczowych. - Jesteś głupi, bo używasz Windowsów/Maca/Linuksa.

Nigdy w historii nie zdarzało się dotąd, aby olbrzymie grupy ludzi wspólnie, za pomocą języka pisanego, roztrząsały jakieś problemy. Dawniej mieliśmy do czynienia z wiecującymi tłumami, które słuchały przemawiającego przywódcy, skandowały okrzyki, a często ulegały absurdalnym działaniom, wynikającym z praw tłumu.

Dziś te zbiegowiska znalazły swoje miejsce w Internecie. Ale nikt nie słucha przywódcy, bo koniecznie chce coś dodać od siebie.

Z nastaniem Internetu nagle wszyscy zaczęli dyskutować ze wszystkimi, choć nikt nie wie niczego o niczym.

Kiedy w normalnym świecie lekarz mówi: - Ma pan nowotwór, nie prosimy, żeby „zarzucił” linkiem na potwierdzenie swojej tezy. Co więcej - nawet nie żądamy wyniku tomografii czy prześwietlenia, bo i tak nic z tego nie zrozumiemy. Ale w Internecie chcemy znać się na wszystkim. Żeby zabłysnąć, wrzucamy hasło do Google i po chwili szczycimy się naszą rozległą teoretyczną wiedzą.

Internetem też rządzą prawa tłumu. Nagle w jakimś wirtualnym miejscu gromadzi się grupa ludzi, która pod wpływem iskry gotowa jest popełnić na kimś onlineowy lincz. Płomienne burze gasną tak szybko jak się zaczęły i wynika z nich najczęściej tak mało, jak z buntu przedszkolaków, którzy burzą się przeciw poobiedniej drzemce.

Wszystko dzieje się w sferze słów, od których do czynów jeszcze droga bardzo daleka. To zbiegowiska nie tyle ludzi, co słów.

Być może kiedyś na uczelniach będą wykładać sieciową retorykę. Zaczynając od podstawowego założenia: Internet to słowa. Zapisane na wieki jak naskalne ryty.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na Twitterze. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach VirtualoEmpik, Amazon oraz Apple iBooks.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA