Bez ocen, dzwonka, podręczników. Te szkoły stawiają wszystko na głowie

– Kluczowe jest zrozumienie, że nauczyciel to nie drwal, a uczniowie to nie drewna do ociosania według jedynego słusznego wzorca – mówi Maria Hawranek. W swej książce „Szkoły, do których chce się chodzić” przekonuje, że wcale nie trzeba uczyć dzieci w szkołach rodem z XIX-wiecznych Prus.

Szkoła alternatywna: Montessori, demokratyczna, waldorfska. Aż chce się chodzić

W szkołach Montessori zamiast klasycznych przedmiotów są tzw. ścieżki tematyczne (np. o kosmosie), a uczniowie nie dostają prac domowych. W pedagogice waldorfskiej w miejsce podręczników nauczyciel sam kształtuje program i nauczanie tak, by dopasować je do faktycznych potrzeb rozwojowych konkretnej grupy dzieci. Szkoły demokratyczne stawiają na autonomię dzieci i młodzieży oraz ich współdecydowanie z nauczycielami w wyborze treści i metod nauki.

Brzmi to jak postawienie na głowie tradycyjnej, systemowej edukacji. I tak właśnie jest, o czym opowiada Maria Hawranek. W swojej książce – będącej na poły zbiorem reportaży o różnych pomysłach na alternatywną pedagogikę, a na poły poradnikiem dla rodziców – Hawranek prowadzi przez przedszkola, podstawówki i szkoły średnie w całej Polsce, które okazują się być totalnie inne od tego, do czego przyzwyczaiło nas powszechne szkolnictwo.

Opisuje zapaleńców, którzy nie zgadzają się na to, co oferuje system. Wprowadzają szkoły działające już w dosyć klasycznych i popularnych na świecie modelach, jak choćby we wspomnianym Montessori. Ale Hawranek przedstawia też współczesne „siłaczki”, m.in. Wiesławę Mitulską, nauczycielkę ze Słupi Wielkiej, która zainicjowała Klub Innowacyjnego Nauczyciela i stworzyła powiatową sieć samodoskonalenia nauczycieli. Co ważne, autorka nie skupia się tylko na szkołach w dużych, bogatych miastach. Wręcz przeciwnie – pokazuje, że alternatywne szkolnictwo rozwija się wszędzie, a jak nie znajduje lokalnej oferty, to rodzice biorą sprawy we własne ręce i albo zakładają sami mikroplacówki, albo decydują się na nauczanie domowe.

Maria Hawranek, fot. Klaudyna Schubert

Przede wszystkim jednak z jej książki wyłania się obraz nauczycieli, dyrektorów, rodziców i samych uczniów poszukujących czegoś innego, nowego, lepiej wprowadzającego do dzisiejszego świata. Bo to, co działało dwieście czy sto lat temu, w dzisiejszym świecie, gdy autorytetu nie nabywa się tylko ze względu na wiek czy pozycję klasowo-zawodową, nie ma szans faktycznie funkcjonować. Taką świadomość ma coraz więcej zarówno pedagogów, jak i rodziców. Czują, że tradycyjny model szkoły nie wspiera dzieci w rozwoju tak, jak mógłby, a wręcz jak powinien. Obserwują, że dzieci mają nadmiar sprawdzianów, prac domowych i nauczycieli sprowadzonych do roli nadzorców.

Owszem, autorka zaczęła prace nad tą książką, zanim jeszcze wybuchła pandemia i szkoły zostały przeniesione w system zdalny, ale to właśnie on wielu rodzicom otworzył oczy na poważne problemy w szkolnictwie. Więc właśnie teraz budzi się coraz większe niezadowolenie z tego, jak wygląda powszechna, systemowa edukacja. Taka spod znaku ocen w dzienniku, 45-minutowych lekcji i dzwonka. Wymyślona jako tzw. pruski model edukacji na początku XIX wieku, by edukować posłusznych i podporządkowanych autorytetowi władzy żołnierzy i urzędników. Dziś nie tylko jest coraz bardziej sprzeczna z zasadami życia społecznego, ale także najzwyczajniej na świecie okazuje się być nieskuteczna.

Ciekawym elementem książki jest część praktyczna omawiająca, gdzie można w Polsce odnaleźć poszczególne typy alternatywnych szkół, jakie są koszty takiej edukacji, czego można się po niej spodziewać. Za to zabrakło autorce więcej niż ważnej refleksji dotyczącej wpływu technologii na poszczególne typy alternatywnej edukacji. Zabrakło tego, jak te modele odnoszą się do wszechobecnych ekranów, mediów społecznościowych i niesionych przez nie zarówno nowych kompetencji, jak i zagrożeń. Czy nawet tego, czy szkoły mają swoje propozycje dotyczące edukacji medialnej i cyfrowego wychowania? Na te pytania rodzice szukający alternatywy będą musieli poszukać sami odpowiedzi i być może wręcz wypracować je razem ze szkołami.

„Szkoły, do których chce się chodzić (są bliżej niż myślisz)”, Maria Hawranek. Kraków 2021. Książka jest dostępna w postaci papierowej i jako e-book. 

– Nie trzeba szukać nowych metod. Ogromna większość z tych, wydawać by się mogło, tak rewolucyjnych szkół to modele, które opracowano sto lat temu – przekonuje Maria Hawranek, autorka „Szkoły, do których chce się chodzić”.

Skąd pomysł na książkę z przeglądem kolejnych szkół i modeli edukacyjnych alternatywnych do edukacji powszechnej? Czy to powrót do wspomnień z własną edukacją, rozliczanie się z tym, co było z nią nie tak? Czy może bardzo praktyczna próba odnalezienia czegoś wartościowego z myślą o pani dziecku?

Maria Hawranek
*: Ten pomysł kiełkował od lat. Wszystko zaczęło się od wywiadu z André Sternem, czyli chyba najbardziej znanym człowiekiem, który nigdy nie chodził do szkoły. Ten wywiad otworzył mi oczy na wiele problemów w edukacji, które przeczuwałam od lat, a które Stern nazwał wprost. Okazało się, że szkoła nie jest koniecznym warunkiem skutecznej nauki, a czasem wręcz jest dla niej przeszkodą. André, który nigdy nie przekroczył progu szkoły, odniósł w życiu to, co rozumiemy pod pojęciem sukces: jest gitarzystą, lutnikiem, pisarzem, człowiekiem wielu talentów i przede wszystkim jest szczęśliwy i spełniony, co wielu rodziców chciałoby kiedyś powiedzieć o swoich dzieciach. Ten wywiad zapoczątkował moją przygodę z reportażami i wywiadami na temat edukacji, a pojawienie się na świecie mojego syna stało się kolejnym impulsem do poszukiwań odpowiedzi na pytanie: jakie są alternatywy wobec najpowszechniejszego modelu edukacji?

Pisze pani o kolejnych szkołach, modelach nauczania, które dziecko stawiają w centrum, czasem promują bliski, wręcz familijny kontakt z pedagogiem, a czasem przeciwnie – na budowanie autorytetów, na zbliżenie do natury, na praktykę w procesie edukacji. I to wszystko brzmi świetnie, pewnie każdy według własnych potrzeb i doświadczeń jest w stanie znaleźć tu pomysł na szkołę idealną lub prawie idealną dla samego siebie. A jak te szkoły dały sobie radę w czasie pandemii, która nagle wszystkich nas wyrwała z takich już utartych szlaków? Czy szkoły, które uciekają tradycyjnemu modelowi, poradziły sobie lepiej niż powszechna edukacja?

Na to pytanie nie da się odpowiedzieć, bo w książce opisuję cały wachlarz możliwości edukacyjnych, jaki jest przed rodzicami: szkoły Montessori, waldorfskie, publiczne, gdzie pracują zaangażowani nauczyciele, rodziny w edukacji domowej. Pyta mnie więc pani o wiele modeli, i to różnych, na raz. A każdy z tych modeli oraz każda ze szkół w jego ramach pewnie poradziła sobie inaczej i dla wszystkich czas pandemii był wyzwaniem. W książce świadomie staram się nie skupić na specyficznym okresie, w jakim te szkoły poznawałam, ale też pandemii nie ukrywam i czasem sama wyziera w reportażach. 

Mogę pani jednak powiedzieć, że rozmawiając z wieloma rodzicami dzieci z różnych szkół dosyć często słyszałam, że czują się w tej sytuacji wygrani. Owszem, edukacja zdalna była trudna i wiele zaburzyła, jednak widzieli, że zaangażowanie i ciekawość ich dzieci nie słabnie lub nie słabnie tak bardzo, jak w przypadku dzieci sąsiadów czy znajomych, które uczyły się zdalnie w klasycznej szkole. Bohaterka jednego z reportaży pani Wiesia Mitulska, wyjątkowa nauczycielka ze szkoły w Słupi Wielkiej, opowiedziała mi ciekawą rzecz: wielu rodzicom trudno powstrzymać się od poprawiania prac wysyłanych przez dzieci. Niektórzy za błędy przepraszali. A pani Wiesia na to: przecież dzięki błędom wiemy, nad czym jeszcze musimy popracować! Ta sytuacja pokazuje, jaki mamy opór przed przyznaniem się do błędu, bo nauczono nas, że błąd równa się złej ocenie. W tych szkołach, gdzie oceny cyfrowe w ogóle się nie pojawiają, jak w klasie pani Wiesi czy w szkole waldorfskiej im. Janusza Korczaka, nikt nie boi się popełniać błędu, bo nie ma za to żadnej kary. A przecież możliwość uczenia się na własnych potknięciach, szukania rozwiązania lub kilku to doskonały sposób na naukę! 

Pytam o ten okres pandemii także z powodu wprowadzenia powszechnej teleszkoły, czyli mocnego wejścia technologii w proces edukacji. A przecież niektóre z tych nietradycyjnych szkół raczej nieszczególnie są cyfrowym narzędziom chętne. Przełamały się? Czy raczej utwierdziły w tym, że ekrany, social media, smartfony trzeba uczniom ograniczać?

Jak wspomniałam, modele edukacyjne różnią się od siebie, nie można ich wrzucać do jednego worka. Rzeczywiście szkoły waldorfskie zdecydowanie i świadomie mocno ograniczają czas z ekranami. To wynika z filozofii, która przyświeca temu modelowi. Ale to nie tak, że to jest powszechne podejście w alternatywie. Pedagodzy nie tworzą sztucznego świata i starają się wspierać dzieci również w edukacji cyfrowej. W przedszkolu leśnym „Puszczyk” są programowe zajęcia z na iPadach, w inicjatywie „Rośniemy” dla dzieci z edukacji domowej – lekcje z robotyki i programowania, a u pani Wiesi Mitulskiej – z kodowania. Nie wydaje mi się, by technologia i jej udział w edukacji był tu pomijany. Raczej mam wrażenie, że czas zdalnej edukacji pokazał, jak ważna jest więź między uczniami a ich nauczycielami, mentorami, rodzicami. I że bez tej więzi, bez żywej relacji nie ma edukacji. To relacja powinna skupiać naszą uwagę, a niestety w szkole systemowej często tracimy ją z pola widzenia. 

fot. Nicky87/Shutterstock.con

To poczucie, że szkoła nie nadąża, jest głównym powodem poszukiwania innych, alternatywnych modeli edukacji?

Powodów jest wiele. Niektórzy rodzice świadomi krzywdzących mechanizmów szkół systemowych od początku szukają dla swoich dzieci czegoś innego. Czasem muszą w tym względzie dogadać się między sobą: mama-założycielka inicjatywy „Rośniemy” była z całego serca przekonana do edukacji domowej, a tato z początku nie, bo sam szkołę wspominał świetnie. Dla niego koronnym argumentem potrzeby szukania alternatywy była obserwacja, że szkoła praktycznie nie zmieniła się w ciągu ostatnich 20 lat. A przecież w tym czasie świat zmienił się drastycznie! Chodzi oczywiście o zmiany technologiczne i związane z nimi zmiany cywilizacyjne, za którymi powszechna edukacja nie nadąża. Jej podstawy wciąż pochodzą z modelu pruskiego sprzed dwóch wieków.

Jednak najczęściej rodzice szukali alternatywy, gdy widzieli, że ich dzieci były w systemowej szkole pod jakimś względem nieszczęśliwe. Córka jednej z moich bohaterek kochała „Dzieci z Bullerbyn”, które czytała razem z rodzicami. Jednak po kilku miesiącach w pierwszej klasie podstawówki wyznała rodzicom, że nie cierpi tej książki. To był dla nich wyraźny sygnał, że dzieje się coś złego, tak przecież nie powinno być. Rodzice często opowiadali mi o tym, że widzieli gasnący entuzjazm i zaangażowanie dzieci, zanik ciekawości światem. W obliczu takiej sytuacji rodzic stara się znaleźć miejsce, gdzie ta ciekawość zostanie przywrócona. Z tego powodu Holender Peter Hartkamp założył szkołę demokratyczną dla swoich córek. Kłopot ze szkołą systemową jest jak widać międzynarodowy.

To może ją trzeba postawić na głowie, całkiem odwrócić zasady, poszukać nowych metod? Przecież świat nam się bardzo zmienił.

Nie trzeba szukać nowych metod. Ogromna większość z tych, wydawać by się mogło, tak rewolucyjnych szkół to modele, które opracowano sto lat temu. Uważni pedagodzy bardzo szybko zorientowali się, że założenia szkoły masowej wymyślone w Prusach w XIX wieku nie sprzyjają rozwojowi dzieci. Celestyn Freinet, twórca szkoły freinetowskiej, mówił sto lat temu, że dzieci potrzebują autentycznych, prawdziwych doświadczeń; że potrzebują ruchu; że nikt nie lubi być uczony ex cathedra. Alexander Neill założył Summerhill, pierwszą szkołę demokratyczną, w 1921 roku. Maria Montessori już w 1907 roku założyła pierwszy Dom Dla Dzieci, w którym narodziła się jej metoda. Jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej w USA było 100 szkół jej imienia. Więc te metody, które wydają nam się nowinkami, mają za sobą długą i dobrą tradycję. To nam, dzieciom szkół systemowych wciąż trudno jest zrozumieć, że można wzrastać w szkole bez ocen, dzwonków i 45-minutowych lekcji. Bardzo ważna jest więc też praca z naszymi własnymi przekonaniami.

Kluczowe jest zrozumienie, że nauczyciel to nie drwal, a uczniowie to nie drewna do ociosania według jedynego słusznego wzorca. Choć to banał, muszę to powiedzieć: każdy człowiek jest inny, również ten mały. Jeśli naprawdę to zrozumiemy oraz zwrócimy uwagę na emocje i serca dzieci, nie tylko na ich umysły, jeśli otoczymy troską relację, jaka nas łączy, to pojmiemy sekret nowej, lepszej edukacji. Wówczas będziemy w stanie sobie poradzić ze wszystkimi wyzwaniami zmieniającego się świata – przynajmniej w edukacji, bo będziemy na bieżąco wiedzieć o potrzebach dzieci, które mając do nas zaufanie, będą je komunikować. Nawet jeżeli zdarzają się tak nagłe wydarzenia, jak pandemia i nauka zdalna. Przykładem niech będzie szkoła Cogito z Poznania, gdzie psychologowie i pedagodzy szkolni zaobserwowali, że niektóre dzieci bardzo źle się czują w odosobnieniu i edukacja zdalna doprowadziła do pojawienia się u nich pierwszych symptomów depresji. Zapadła decyzja, by te dzieci zaprosić do szkoły. Owszem, lekcje nadal mieli on-line i ze względu na reżim w klasach byli sami, ale nie tkwili przed ekranem w domu, mieli okazję do rzeczywistych interakcji. Takie pomocne rozwiązanie było możliwe, bo rodzice z nauczycielami i uczniami mają tam ze sobą prawdziwą relację. 

Mówiłam o zmianie w edukacji, bo opisuje pani też bardzo dużo szkół alternatywnych powstających tu i teraz. Modele nazywane przez panią jako „szkoły po rewolucji”, „mikroszkoły”, „zarażone zmianą” właśnie się wykluwają i eksperymentują. Ich nauczyciele, dyrektorzy sami szukają różnych rozwiązań, często czerpią z tych klasycznych modeli i je mieszają, próbując znaleźć coś, co będzie dopasowane do potrzeb uczniów, ale i możliwości, jakie ma sama szkoła. I tu właśnie widzę próbę odpowiedzi na zmiany, jakie doświadczamy.

Nie ma szkoły, która będzie idealna dla każdego rodzica i dziecka. Nie każdy pedagog jest też gotowy, by wskoczyć w dużą zmianę. Czasem sukcesem jest wdrożenie nawet tych drobnych. Ewa Radanowicz, wieloletnia dyrektorka szkoły podstawowej w Radowie Małym nazywana „Magdą Gessler polskiej edukacji” – bo jeździ na wizytacje do rozmaitych placówek i pomaga wdrożyć zmiany – mówi, że gotowość na jeden czy dwa kroki też jest okej. Pierwszą rzeczą, która według niej jest kluczowa, by się zadziała zmiana, to autentyczna rozmowa między nauczycielami, a potem rozmowy z rodzicami i dziećmi tak, by nawzajem zrozumieć, jakiej szkoły chcemy, co jest dla nas ważne. Na podobnej zasadzie działa „Ruch budzących się szkół”, który namawia do wyjścia z ciasnego formalizmu. Tu nie ma twardych zasad, które wszyscy muszą identycznie realizować. Za to jest zastanawianie się, czy np. 45-minutowe lekcje to jedyne możliwe rozwiązanie, na ile możemy zrezygnować z ocen cyfrowych lub zadań domowych, a na ile są nam potrzebne. Chodzi o to, by wspólnie zacząć brać odpowiedzialność za edukację i zacząć szukać porozumienia. 

Pisze pani tak: „Dawniej szkoła im. Korczaka przyjmowała niemal wszystkich, w wielu alternatywnych miejscach każdy uczeń jest na wagę złota”. Dziś te alternatywne szkoły chyba już nie mają problemów ze znalezieniem chętnych, raczej jest wręcz przeciwnie, to rodzice dobijają się do tych szkół?

Z jednej strony dojrzewamy i zyskujemy świadomość, że to ważne, by zapewnić dzieciom szkołę, która będzie je wspierać, a która na pewno nie będzie ich krzywdzić. I to się dzieje w wielu miejscach na świecie. Z drugiej strony pandemia i lockdowny, szczególnie w takiej wersji jak w Polsce, gdy szkoły były przez ponad rok praktycznie zamknięte, stały się dla wielu rodziców okazją do zobaczenia, jak i czego ich dzieci się uczą, jaki jest system, jaki jest program. I to było dla wielu osób druzgocące doświadczenie.

Oczywiście to wymaga odwagi od rodziców, by spróbować, czego sami nie zaznali. Ale mamy dziś rzeczywiście taki moment, że coraz więcej ludzi zadaje sobie pytanie, czy nie może być inaczej. Chcą dla swoich dzieci czegoś lepszego. Gdy startowało leśne przedszkole „Puszczyk”, mieli kilkoro dzieci, troje czy czworo. Dziś na jest tam 42 dzieci chętnych na jedno miejsce. I takie sygnały płyną z wielu alternatywnych szkół.

I bardzo dobrze! Ale idealnie by było, gdyby rodzice nie musieli szukać takich alternatywnych placówek, tylko te systemowe zaczęły się zmieniać. I to też się dzieje. Jędrzej Witkowski, prezes Centrum Edukacji Obywatelskiej, czyli największego NGO-su edukacyjnego, opowiadał, że w wielu szkołach zaczyna się ta zmiana od jednej prostej decyzji: nauczyciele przechodzą na tzw. ocenianie kształtujące – rezygnują z wystawiania jedynie „gołych” cyfr na wystawianie ocen opisowych, które autentycznie wspierają rozwój ucznia. To taki pierwszy krok, by odejść od utartego systemu. O tym, że oceny cyfrowe tak naprawdę nikomu dobrze nie służą, wiemy nie od dzisiaj. Ale i tak dla wielu nauczycieli i rodziców jest to przewrotowy pomysł. 

Byłoby wspaniale, gdyby pod wpływem często i mądrze wyrażonych oczekiwań rodziców – zatroskanych o zaspokojenie prawdziwych potrzeb edukacyjnych ich dzieci – szkoły zaczęły wychodzić im naprzeciw. Żebyśmy wszyscy wywierali presję na zmianę systemu, aby nie stało się tak, że alternatywna, wspierająca edukacja pozostanie domeną szkół odpłatnych, niedostępnych dla wielu z nas. W książce opisuję piękne przykłady inicjatyw, które starają się przełamać takie myślenie: jak Ola i Marcin Sawiccy, którzy prowadzą Montessori Mountain Schools, niepubliczne, ale bezpłatne placówki Montessori i to na wsiach rozsianych po górach Beskidu Żywieckiego. Zmiana już jest. Pomóżmy jej.

* Maria Hawranek – reporterka, publikuje na łamach m.in. „Wysokich Obcasów”, „Dużego Formatu”. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić”. Wspólnie z Szymonem Opryszkiem napisała dwie książki reporterskie z Ameryki Łacińskiej: „Tańczymy już tylko w Zaduszki” i „Wyhoduj sobie wolność”.

Zdjęcie tytułowe: smolaw/Shutterstock.com