Spotify zniszczył mi idoli
W końcu żyję w czasach, o których marzyłem latami. Muzyka jest tania, legalna i wszechdostępna za pomocą wygodnych narzędzi. Jedno dotknięcie palca i już gra mój ulubiony artysta, gdziekolwiek bym nie był. I wiecie co? Jakoś mi się to przestaje podobać.
Jedną z moich wielkich pasji jest… muzyka, a szczególnie ta rockowa. Gram, słucham, fascynuję się. W mojej domowej bibliotece znajdziecie mnóstwo książek o muzykach, antologie. W piwnicy tonę plakatów i starych kaset. Muzycznym geekiem byłem od maleńkości. Najpierw, za pacholęcia, fascynowałem się Michaelem Jacksonem. Potem film „Nieśmiertelny” z muzyką skomponowaną przez zespół Queen otworzył mi oczy na cięższe brzmienia (tak, singiel „Princes of the Universe” kojarzył mi się wtedy z heavy metalem). A potem… zacząłem łykać wszystko jak leci. Od popu, przez hip-hop, aż po eksperymentalną elektronikę.
Jestem rocznik 1984, więc również podczas dorastania towarzyszyła mi dobra muzyka od wykonawców, którzy wtedy byli nowi, a dziś są już kultowi. W czasach liceum był wielki boom na przeróżne eksperymenty muzyczne (jak chociażby nu metal) i wyraziste osobowości muzyczne. Dziś ci wykonawcy są już legendami. Którzy staną się legendami, które odkryło kolejne pokolenie?
Czy ktoś w ogóle chce jeszcze opowiadać legendy?
Przez dłuższy czas byłem wielce zdziwiony miałkością rynku muzycznego ostatnich lat. Gdzie są nowi, młodzi, gniewni? Czemu najaktywniejszym nurtem muzycznym jest R&B i indie-rock, a więc odgrzewanie starych brzmień nowoczesną produkcją? Czy symbolem buntu w dzisiejszych czasach serio jest Justin Bieber? Legendy jednak wymagają czasu, by się ukształtować. Nie od razu zapełnia się stadiony wiernymi fanami. Zdałem sobie jednak sprawę, że w przeciągu ostatnich lat największą popularnością cieszą się albo gwiazdki sezonowe, albo wykonawcy, którzy byli równie popularni, jak byłem nastolatkiem. Czy serio nikt już nie nagrywa dobrej muzyki?
Nic bardziej mylnego. Co rusz odkrywam młodych wykonawców, których szybko dodaję do listy z ulubionymi albumami. Wykonawców, którzy czasem gdzieś się pojawią w mediach, a czasem znikają. Nie dlatego, że są tacy niekomercyjni czy alternatywni. Grają naprawdę dobrze. Ale, poza wierną grupką zdobytych fanów, są szybko zapominani. Spróbowałem się więc zastanowić co jeszcze się zmieniło. I chyba już wszystko rozumiem.
Kiedyś rytuał, dziś fast-food
Nowoczesne technologie nie tylko zmieniły świat na lepsze i uczyniły codzienność łatwiejszą. Te zmieniły również nasz sposób myślenia i konsumpcji treści. Wybierzmy się więc na krótką wycieczkę sentymentalną i przypomnijmy sobie, jak konsumowano muzykę kiedyś.
Przede wszystkim, chodziło się do sklepów muzycznych. Kasety zawsze były drogie, więc zakup musiał być bardzo przemyślany dla typowego nastolatka. Przesłuchiwało się je więc w całości (40 minut to jeden album), bo kiedyś w sklepach muzycznych… była taka możliwość i udostępniane były do tego stanowiska. Czy wyobrażacie sobie w dzisiejszych czasach wycieczkę na kilka godzin do sklepu muzycznego? I z namaszczeniem wybieranie z półek kolejnych pozycji? Nie mówię tu o melomanach, a zwykłych nastolatkach.
Dodatkowo, z uwagi na niskie kieszonkowe, kasety się przegrywało. Albo od znajomych, albo słuchając ulubionych audycji radiowych i stamtąd nagrywając kolejne piosenki. Dużo częściej od napisów „Metallica” czy „Led Zeppelin”, na moich kasetach widniały napisy BASF czy Maxell i podpisy długopisem tworzone. To była jedyna droga (jeżeli nie miało się „dzianych” rodziców), by mieć rozsądnego rozmiaru kolekcję muzyczną.
Co więcej, jedyną wiedzą, że ktoś coś nagrał nowego byli koledzy i ich kasety. No i radio. Każde nowe brzmienie, nowy singiel ciekawego wykonawcy to było Wydarzenie. Bardzo Wielkie Wydarzenie, o którym się gadało godzinami na podwórkach czy szkolnych korytarzach. Z czasem przegrywanie kaset zmieniło się w pobieranie z Napstera. Ale nawet to niewiele zmieniło. Szło się do kafejki internetowej (bo modem za drogo wychodził) i przy tych transferach i wydajności łącz, było dobrze, jak album pobrało się w godzinę. Potem trzeba było zapłacić za kolejną godzinę, a kieszonkowe się kończyło...
Epoka Snapchatu i Pudelka, czyli szybko, łatwo, płytko i w pośpiechu
Wszystko to powodowało, że artyści i wykonawcy byli odległymi nam guru. Ich muzyka nie była łatwa do zdobycia. Teksty piosenek spisywało się wieczorami na kartkach i wymieniało między znajomymi i dawało tym, co nie znają za dobrze angielskiego. Na nowe teledyski z wypiekami na twarzy czekało się na takich stacjach muzycznych, jak nieodżałowana Viva Zwei czy MTV (tak, wiem, że trudno w to uwierzyć, ale ta stacja telewizyjna kiedyś traktowała o muzyce). Muzyka to była prawdziwa subkultura a gust muzyczny młodociani wyrażali przez strój, fryzury czy naszywki na plecakach.
Artyści, przez to, że byli dla nas tak niedostępni, tak tajemniczy… siłą rzeczy stawali się obiektami fascynacji i kultu. Przed moją młodością byli Madonna, Pink Floyd, Slayer, The Rolling Stones czy Run DMC. Legendy, prawdziwi idole. Nie znaliśmy ich, a słuchanie ich muzyki było czymś wyjątkowym. Nie tylko z uwagi na samą muzykę, ale również z uwagi na całą otoczkę wokół tych wykonawców. Często dopowiadaną przez wyobraźnię odbiorcy.
Potem pojawiło się moje pokolenie. Paktofonika, Marylin Manson, Guano Apes, The Prodigy czy Nirvana. I nawet Napster nie zmienił tego, że odbierało się tych artystów dokładnie tak samo, jak legendy z poprzednich dekad. Autograf od kogoś takiego był czymś magicznym. Ale potem pojawiły się smartfony, aplikacje mobilne, portale plotkarskie i szybki Internet u każdego Kowalskiego i Smitha. Gwiazdy stały się nagie. Zniknęła cała ich boskość. Więc zaczęto tworzyć produkty.
Z krótkim terminem przydatności
Produkty w muzyce popularnej istniały od zawsze. Za mojego dorastania były Spice Girls, Backstreet Boys, Britney Spears i inni im podobni. Wcześniej również nie brakowało wykonawców typu Jon Bon Jovi czy Rick Astley, nastawionych na szybki zysk do kieszeni wytwórni płytowych. Zawsze jednak, obok nich, istniały takie osobowości muzyczne, jak Sting, Alice in Chains czy AC/DC. Dziś mamy wyłącznie produkty i wartościowy… underground. Z bardzo prostej przyczyny. Jak znika otoczka i fanatyczne uwielbienie tłumów, pozostaje moda i gust masowy.
Żyjemy w świecie, w którym rekordy popularności bije komunikator Snapchat, który nie służy do ciekawych rozmów, a do wysyłania sobie obrazków. Jednym z czołowych serwisów informacyjnych w Polsce jest Pudelek, w którym liczy się głównie kto pokazał krocze, kto kogo z kim zdradził i kto po pijaku z kim w krzakach figlował. Nawet najmodniejszy portal randkowy, a więc Tinder, sprowadza się do patrzenia się w zdjęcie i tępego klikania w dwa guziczki… tak dziś młodzi dobierają partnerów.
W świecie Spotify, WiMP-a i Deezera mam wszystkich swoich ukochanych artystów, ludzi-legendy, za kliknięciem myszki. Tych już znam. Oni już dekadę temu lub jeszcze wcześniej wypracowali sobie status legendy. Bo mogli. Dziś nie ma na to miejsca. Dziś Jim Morrison grałby najprawdopodobniej po pubach a Marylin Manson przegrałby swoją prowokacyjnością z pierwszą lepszą grą wideo na smartfony. Jak bowiem wykreować nastrój i specyficzną aurę, jak w Necie fanki dawno już widziały zdjęcie ich penisów zrobione ukradkiem przez paparazzo w przebieralni i rozesłały je sobie Snapchatem? I to, a nie nowy singiel czy „miejskie legendy” na ich temat jest przedmiotem rozmów? Wyrafinowani artyści albo osiadają na laurach, albo, jak Corey Taylor, Dave Grohl czy nasz polski „Glaca”, odcinają się od wytwórni całkowicie i skupiają się na tworzeniu muzyki w podziemiu, często wypuszczając efekty tych prac za darmo w Sieć.
A wytwórnie tworzą… no właśnie, produkty. Czasem z nich urodzi się coś ciekawego: Lady Gaga zdecydowanie miała pomysł na siebie. Ale nawet ona nie wytrzymała próby czasu. Młodzi się już znudzili, więc nowa płyta sprzedaje się fatalnie. Jak w Tinderze czy Snapchacie, treść jest ciekawa tylko przez chwilę, potem trzeba kliknąć 'dalej'. Interakcja nie może trwać za długo. Trzeba klikać, klikać, klikać. Nowe, nowe, nowe. I przerwa na zdjęcia słodkich kotków. Dlatego też nawet muzyka się nie broni. Starych wielbić wypada, Beyonce to królowa pop, a Jared Leto jest taki przystojny, słodki i zbuntowany. Ale nowi? Dopóki nie pojawią się na ściance bez majtek, nie prześpią się z kimś istotnym i nie trafią przez to do newsów na Twitterze, to nadają się na wrzucenie do kilkusetnej playlisty na Spotify, o której zaraz się zapomni. A że pojawi się czasem taki zespół, jak Archive, który wysublimowaniem, brzmieniem, złożonością i lekkością zarazem mógłby konkurować z legendarnymi Pink Floyd? A kto by na to zwrócił uwagę…
A może to i lepiej?
Nie mówię tu o sobie ani o (mam nadzieję) większej części z was. Mówię o rynku masowym. Który tak się zatracił w szybkiej, płytkiej konsumpcji, że nie daje szans młodym i zdolnym. Wszechdostępność, niska cena i łatwość w dostępie do muzyków, muzyki, informacji o nich powoduje, że nie doczekamy się kolejnych legend. Bo nie ma warunków niezbędnych dla powstania takowej legendy. Nie ma mistyki. Nie ma rytuału.
Ktoś mógłby argumentować, że to dobrze. Że to ściąga muzyków na ziemię i każe im tworzyć solidną muzykę. Kicz był, jest i będzie, tak jak muzyczne produkty, a ci ambitniejsi nie będą już tak obrzydliwie bogaci i będą musieli bardziej się starać. I będzie miał sporo racji. Tyle że… muzyka popularna, przynajmniej dla mnie, to nie tylko sam rytm, tekst i melodia.
To również osobowość artysty przelana na dźwięk. To właśnie budowało kult wokół starych gwiazd i dopełniało całości. A dziś… w lipcu byłem na festiwalu Sonisphere. Grali, między innymi, Anthrax, Alice in Chains i Metallica, a więc legendy ciężkiego grania. Koncert oglądałem głównie przez ekrany smartfonów, uniesionych do góry, by jak najszybciej nagrać fragment i pochwalić się tym na Instagramie czy YouTube. To było dla znacznej ilości uczestników najważniejsze. Ja zrobiłem pięć zdjęć. Niektórzy nie opuszczali telefonów przez kilka godzin, mając właściwie w nosie to, co muzycy robią na scenie.
Czy w takich czasach jest miejsce na nowych The Doors? Czy ktoś, w erze lansu na Facebooku, Instagramie w ogóle zechce takowych dostrzec? Ktoś na pewno. Ale te „ktosie” to zdecydowana mniejszość. Dlatego wielbmy legendy muzyczne, póki grają i istnieją. Nowych nie będzie. Co najwyżej, jeżeli pasjonujesz się muzyką jak ja, będą to twoje małe, prywatne legendy. Które zawsze przegrają, jeżeli chodzi o przejście do annałów historii nowoczesnej muzyki, z Justinem Bieberem.
Dziękujmy za to erze technologii, o której zawsze marzyliśmy.
Zdjęcia pochodzą z serwisu Shutterstock