Pytanie na otwarcie tygodnia: co robisz, żeby nie marnować jedzenia?
Według badań przeprowadzonych dla Grupy KRUK połowa z nas wyrzuca jedzenie do kosza na śmieci, marnując średnio 2500 zł rocznie, o tonach żywności nie wspominając.
O tym, że przez pędzący konsumpcjonizm marnujemy abstrakcyjne ilości pożywienia, wiemy od dawna. W skali światowej największy problem z wyrzucaniem żywności ma oczywiście najbardziej konsumpcyjny kraj na naszej Planecie – Stany Zjednoczone. Według badań blisko 40 proc. Całej sprzedawanej żywności trafia tam na śmietnik.
Problem tam jest o tyle poważny, iż powstał nawet rządowy program walki z wyrzucaniem żywności, zakładający ograniczenie tego procederu o 50 proc. do 2030 r.
W Polsce zresztą jest niewiele lepiej. Polski Bank Żywności szacuje, iż do kosza trafia 1/3 kupowanego przez nas pożywienia, ponad 9 milionów ton. Dla porównania – Banki żywności w 2017 r. dostarczyły 65 500 ton żywności potrzebującym, co jest wartością szlachetną, ale w skali problemu: relatywnie niewielką.
Przedstawicielka Grupy KRUK w rozmowie z serwisem Newseria zaleca życie z duchem Zero Waste i racjonalne robienie zakupów, by ograniczyć marnowaną żywność. Obok padają argumenty o robieniu listy zakupów i zwracaniu uwagi na czas przydatności do spożycia.
To wszystko oczywistości, o których każdy powinien na tym etapie wiedzieć. Co jednak jeśli robię to wszystko, a nadal zdarza mi się zmarnować żywność?
Rachunek sumienia – jak często wyrzucasz żywność?
Skoro zadałem pytanie, to zacznę od siebie. Niestety – wyrzucam żywność częściej niżbym chciał, choć staram się jak tylko mogę tego unikać.
Nie robię zakupów z listą, ale zawsze kupuję z grubsza te same produkty, w umiarkowanych ilościach, niemal zawsze wychodząc ze sklepu z paragonem na tę samą kwotę. Wolę pójść do sklepu codziennie i kupić to, co jest mi potrzebne, niż pojechać do sklepu w weekend i kupić jedzenia na zapas, którego rodzina 2+pies nie jest w stanie przejeść sama.
Zawsze patrzę na termin przydatności do spożycia i zawsze staram się kupować świadomie. Mimo to żywność zdarza mi się wyrzucać relatywnie często. Tym bardziej, że głównymi składnikami mojej diety są warzywa i owoce oraz generalnie nieprzetworzone produkty, a więc takie, które nie mają nadrukowanej daty przydatności do spożycia.
Tym niemniej mam wrażenie, że w 90 proc. przypadków nie wyrzucam żywności z własnej winy.
Pisałem już, że Zero Waste w Polsce to mrzonka. Choćbym nie wiem jak się starał, zawsze wracam z zakupów z co najmniej jednym/dwoma woreczkami foliowymi i kilkoma produktami szczelnie zawiniętymi w plastik.
Jako że nie mam pod ręką dobrego warzywniaka czy lokalnego rolnika, który sprzedawałby swoje produkty, warzywa i owoce również kupuję w marketach. I tutaj, tak sądzę, jest pies pogrzebany.
Nasi dziadkowie często mówią, że „żywność nie smakuje już tak, jak kiedyś”. I mają rację. Powiem więcej: żywność psuje się bardziej niż kiedyś.
Nie zliczę ile razy kupiłem w sklepie dobrze wyglądające owoce tylko po to, by następnego dnia odkryć na nich pleśń. Albo ile razy kupiłem zdrowo wyglądające warzywo, które po dwóch dniach w lodówce nie nadawało się do niczego innego, jak wyrzucenia na śmietnik.
To niestety cena, jaką płacimy za wygodę i szybki dostęp do szerokiego spektrum produktów w jednym miejscu. Jest przecież fizycznie niemożliwym, by każdy market każdego dnia otrzymywał dostawę świeżo zebranych warzyw i owoców od lokalnego dostawcy. Dlatego w marketach zazwyczaj kupujemy pokarm, który przebył długą, długą drogę, nim trafił na sklepowe półki.
Mój ulubiony przykład? Pomidory. W popularnych dyskontach oprócz pachnących plastikiem pomidorów na gałązce znajdziemy też zawinięte w plastik pomidory różnych rodzajów, zazwyczaj pochodzenia zagranicznego. Patrzymy na datę przydatności do spożycia: wszystko w porządku. Mało kto jednak patrzy na drugą datę, zazwyczaj skrzętnie chowaną przed wzrokiem kupujących: datę zebrania.
Zdarza się, iż pomidory zostały zebrane na wiele dni przed dostarczeniem do skupu. Oczywiście nie zawsze oznacza to coś złego; według norm unijnych, termin przechowywania pomidorów zależy od odmiany. Tym niemniej zalecany czas przechowywania dla pomidorów czerwonych to 3-5 dni. Doliczmy czas potrzebny na transport owoców do marketu, czas, jaki owoce spędzają na półce i czas, jaki potem spędzą w naszych lodówkach – czy naprawdę możemy się dziwić, że w tej sytuacji owoce i warzywa przestają być zdatne do spożycia tuż po zakupie?
Prostym remedium na tę sytuację wydaje się robienie zakupów w lokalnych warzywniakach. Tyle że czasem nie ma w tym nic prostego.
W 9 przypadkach na 10 lokalny warzywniak, zwożący co rano świeże produkty z lokalnej giełdy, zaoferuje owoce i warzywa nieporównywalnie wyższej jakości od „ryneczku Lidla” czy innej Biedronki. Są one też zwykle zdrowsze, nie mówiąc już o tym, ze wspieramy lokalną ekonomię i małych dostawców.
Sęk w tym, że zakupy w warzywniaku nie zawsze są a) wygodne b) ekologiczne.
Dla przykładu – od mojego mieszkania do najbliższego Lidla mam jakieś 5 minut spacerkiem, względnie minutę autem, jeśli muszę zrobić większe zakupy. Kupuję tam wszystko, żeby nie krążyć po całym mieście, marnując czas, benzynę i emitując CO2.
Do najbliższego warzywniaka mam tymczasem co najmniej 15 minut spaceru. Do najbliższego warzywniaka, w którym faktycznie chciałbym coś kupić – pół godziny piechotą. Chcąc każdego dnia, czy nawet co drugi dzień, odwiedzać taki punkt, musiałbym zrobić o wiele więcej kilometrów samochodem i zmarnować o wiele więcej czasu, niż kupując warzywa i owoce przy okazji zakupów w Lidlu czy Biedronce.
Dochodzi tu do patowej – z punktu widzenia ekologii – sytuacji. Z jednej strony chcemy być bio, chcemy być eko, chcemy nie marnować żywności, więc kupujemy produkty świeże, które dłużej poleżą w lodówce i których potencjalnie nie wyrzucimy tak prędko.
Z drugiej zaś chcąc to osiągnąć, musimy skorzystać ze środków transportu, których użytkowanie szkodzi środowisku i poświęcić prozaicznej czynności zdobywania pożywienia o wiele więcej czasu, niż po prostu udając się do pobliskiego marketu, gdzie kupimy wszystko za jednym zamachem.
W małych miastach nie ma czego zrobić z nadmiarową żywnością.
Pomijając kwestię zdobywania świeżych produktów, poza wielkimi ośrodkami miejskimi trudno też znaleźć dobre rozwiązanie dla nadmiarowej ilości potraw. A to zdarza się nadspodziewanie często – tu ugotujemy za dużo, tu kupimy czegoś więcej niż potrzeba i co potem z tym zrobić?
Oczywiście, produkty o długim terminie przydatności do spożycia można oddać np. do Banku Żywności, ale co jeśli ugotowaliśmy gar zupy dla 8 osób zamiast dla 2?
W dużych miastach coraz prężniej działają inicjatywy dzielenia się jedzeniem z sąsiadami. Istnieją też platformy takie jak Foodsi czy Too Good to Go, które umożliwiają restauracjom sprzedaż nadmiarowego pożywienia, a konsumentom jedzenie za grosze.
Tyle tylko, że na razie są to jedynie ciekawostki. Poza dużymi miastami brakuje rozwiązań, które ułatwiałyby oddanie nadmiaru przygotowanego pożywienia, a jeśli już są, to są to rozwiązania okazjonalne – jak np. stołówki dla bezdomnych, przygotowywane w wielu miastach przy okazji świąt.
Z jednej strony mamy nadpodaż produktów. Z drugiej kompletny niedobór rozwiązań, które pomogłyby załagodzić stan rzeczy wywołany galopującym konsumpcjonizmem.
Dlatego też pytanie na otwarcie tygodnia brzmi: co robisz, żeby nie marnować jedzenia?
Komentarze są do waszej dyspozycji.