Jak nie zgubić samochodu. Albo hotelu
Na wakacjach można zgubić sporo rzeczy. Choćby samochód albo hotel.
Spotkałem kiedyś pana, który rano przyjechał do hotelu i postanowił od razu pooglądać okolicę. Poszedł kawałek przed siebie, potem skręcił, potem gdzieś zajrzał, znowu skręcił. Aż w pewnym momencie zauważył, że zupełnie nie wie, gdzie się znajduje. Co gorsze, rzecz się działa w Azji, a on nie znał miejscowego języka. A co najgorsze - nie pamiętał, jak nazywa się jego hotel. (Podejrzliwym wyjaśnię, że tym zagubionym panem nie byłem ja).
Innym razem w drodze z egipskiego Luxoru trafiłem na trójkę wyluzowanych słowackich płetwonurków. Przylecieli pooglądać rafę koralową w Hurghadzie (wiele lat temu, teraz już chyba mało z tej rafy zostało). Ich samolot wylądował w środku nocy (przekleństwo podróży czarterami). Od razu nad ranem zapakowali się do autobusu, bo już w swoim biurze podróży w Słowacji wykupili wycieczkę do Luxoru. Pech jednak chciał, że w drodze powrotnej ich autobus zepsuł się. Słowaków natychmiast przesadzono do innego pojazdu. Z tym akurat nie było problemu, bo wycieczkowicze poruszali się dla bezpieczeństwa w sporych konwojach. Kiedy dojeżdżaliśmy do Hurghady, pilot wycieczki zapytał Słowaków, gdzie mieszkają. Odpowiedzieli rezolutnie, że w jakimś hotelu przy bazie nurkowej. Nazwy nie pamiętali. Równie dobrze mogli powiedzieć, że ich hotel znajduje się gdzieś blisko Morza Czerwonego. W Hurghadzie hoteli z bazami nurkowymi były dziesiątki, jeśli nie setki. Kolejny klasyczny przypadek, gdy podróżnicy zgubili swój hotel.
Obie te historie wydarzyły się w epoce przed-GPS-owej, w znaczeniu okresu, zanim jeszcze zwykli ludzie mogli korzystać z GPS-u. Zawsze wówczas drżałem na myśl, że ja też kiedyś ostatecznie gdzieś się zgubię i już nigdy nie wrócę do domu. Umrę z głodu albo z nudów.
Potem na szczęście Bill Clinton „uwolnił” sygnał GPS i od tej pory mogli z niego korzystać nie tylko amerykańscy żołnierze, ale również cywilni terroryści oraz podróżnicy. Dzięki temu nabrałem nowego zwyczaju. Gdy tylko dojadę do jakiegoś hotelu, jak najszybciej zaznaczam sobie tak zwanego „waypointa”, czyli po ludzku mówiąc - zapisuję w jakimś GPS-owym urządzeniu położenie. Moje urządzenia z GPS-em zmieniają się z roku na rok, na szczęście zawsze mają ową miłą możliwość postawienia „waypointa”. Dzięki temu czuję się zdecydowanie spokojniejszy i bezpieczniejszy. Przynajmniej dopóki starczy mi prądu w baterii.
To mój ulubiony podróżniczy nawyk. Już nawet budzi we mnie miłe skojarzenia, bo postawienie „waypointa” z reguły oznacza, że zakończyłem jakiś fragment wędrówki i będę mógł za chwilę wypocząć w łóżku. Jeszcze tylko trochę nacieszę się ową chwilą dotarcia do celu, wychodząc przed hotel albo siadając na balkonie, łapiąc sygnał GPS i zaznaczając swoją pozycję.
Dlaczego jednak mnóstwo ludzi wciąż nie używa GPS-u? To wielka tajemnica tego świata.
Być może z powodów finansowych, być może - mentalnych. Albo astralnych.
Najdziwniejsze, że nawet zdarzają się kurierzy, którzy o GPS-ie nie słyszeli. Człowiek w napięciu nasłuchuje dzwonka u drzwi, wieszczącego nadejście kuriera z paczką. Kto by się nie cieszył Bożym Narodzeniem trwającym cały rok? A dla mnie paczka to zawsze namiastka prezentu. Radość tylko trochę przyćmiewa fakt, że sam za niego zapłaciłem.
Tymczasem zamiast upragnionego dzwonka do drzwi słyszę telefon. Kurier dzwoni z drugiego końca miasta, pytając o drogę do mnie.
O rany, przecież nie mieszkam w tajnej bazie CIA. Moja ulica jest na każdej cyfrowej mapie, jaką widziałem w ciągu ostatnich lat.
Dlaczego więc można trafić na kuriera, który nie trafia do mnie? Bo nie ma swojej nawigacji? To jak spotkać lekarza bez fartucha.
Dla jasności dodam: to oczywiście wyjątek. Większość kurierów, którzy do mnie docierają, jest fantastycznymi profesjonalistami. Znają nawet mój poprzedni adres i przywożą mi paczki wysłane na ten nieaktualny namiar. Ale czasami trafia się jakiś adept tego zawodu, który zupełnie gubi się w rzeczywistości.
Kurier bez GPS-u to jak taksówkarz bez zimowych opon. Ale przecież i takiego gagatka kiedyś spotkałem – ślizgał się swoim autem po głównej ulicy Zakopanego, zaskoczony atakiem zimy. W lutym.
Generalnie podróżowanie bez GPS-u sprzyja jednak kontaktom międzyludzkim. Ludzie powiadają, że „koniec języka za przewodnika”. Posługując się tylko GPS-em można przejechać na przykład kamperem pół świata, nie odzywając się do nikogo poza żoną, mężem albo psem.
Dawno, dawno temu, gdy ludzie polowali na dinozaury (albo odwrotnie), drogi szukano dzięki gwiazdom lub mapom (tym ostatnim ufa zresztą wciąż jeden mój kolega - ciekawe, co zrobi, gdy zbankrutuje ostatni wydawca papierowych atlasów). Dziś wystarczy sięgnąć do kieszeni i wyjąć smartfona.
Ale zaraz, hola, przecież nie każdy ma smartfona! Jeśli używamy go od kilku lat, możemy ulec złudzeniu, że wszyscy wokół również posiadają owo niesamowite pudełeczko. A jest to równie prawdziwe co wyborcze obietnice. Niektórzy przecież wciąż żyją w szczęśliwej erze telefonów, których nie trzeba co wieczór ładować.
GPS szalenie wzbogaca możliwości smartfonów, choć ich właściciele czasami tego nie zauważają. Cała masa ludzi nosi w swojej kieszeni czy torebce znakomite urządzenie GPS w ogóle o tym nie wiedząc. Żyją, jakby mieli przy sobie kartę kredytową bez limitu, a wciąż kupowali w „Biedronce” podróbkę coli.
Ze smartfonami jest właśnie taki problem, że ich niezwykłe możliwości dość często wykorzystywane są tylko w niewielkim procencie. Kupowanie smartfona niekiedy przypomina wynajmowanie TIR-a, żeby przewieźć klatkę z kanarkiem. I właśnie GPS znakomicie pokazuje paradoks zakupu smartfona: ludzie „korzystają” tylko z jego najgorszych cech, czyli krótkiego czasu działania, a nie sięgają po fantastyczne możliwości, jakie daje to jedno z najlepszych urządzeń, jakie pojawiły się na świecie w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Niestety – smartfony wymagają od ludzi wiedzy. Teoretycznie każdy smarfon posiada jakiś program, obsługujący online’owe mapy. Ale nie każdy posiadacz smartfona – i to kolejny przedziwny paradoks – korzysta w nim z Internetu. To właściwie co z nim robi? Dzwoni?
Bez problemu można uniknąć opłat za Internet, kupując którąś z działających offline’owo nawigacji. Ale wówczas wydajemy jednorazowo - czy też okresowo - na program.
W przypadku smartfonowego GPS-u można jednak i zjeść ciasteczko, i mieć ciasteczko. Uda się przecież zainstalować jakiś program z darmowymi mapami, działający bez połączenia z Internetem. Na Androidzie używałem OSMAnd, na iPhone’ie Be-on-road. W obu korzystałem z bardzo dobrych map serwisu OpenStreetMap. Służyły mi przede wszystkim podczas zagranicznych wyjazdów, żeby opłaty roamingowe nie doprowadziły mnie do bankructwa.
Niestety, te darmowe opcje mają jedną wadę – trzeba je odnaleźć, szukając wiedzy w sieci. A potem jeszcze z reguły testując kilka programów, żeby przekonać się, który z nich najlepiej nam posłuży. To wymaga od użytkownika i czasu, i umiejętności. Nie każdy ma na to ochotę, nie każdy potrafi. Kilka miesięcy temu sam spędziłem sporo czasu, szukając najlepszego rozwiązania na najbliższy wyjazd.
Ale do diabła, niech nie tylko nasz telefon będzie „smart”. Dorównajmy mu sprytem.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
* Zdjęcia: Shutterstock