Kto istnieje bardziej, on czy ona?
Znałam kiedyś człowieka, który mówił, że internet potrzebny jest mu tylko w pracy i nie ma zamiaru używać go poza tym. Minęło kilka lat, googluję nazwisko tej osoby i faktycznie - ani śladu. Jakby nigdy nie istniał. Żyje, bo to wiem, ale co to za życie?
Kiedyś szaleńczo zakochana, po wyjeździe mojej ówczesnej miłości, nie wierząc w swoje szczęście i w istnienie obiektu westchnień obsesyjnie kilka razy dziennie googlowałam nazwisko wybranka. Gdy znajdowałam o nim jakąś wspominkę, momentalnie się uspokajałam - jest, istnieje, to nie były tylko moje ułudy. Kochanek istnieje naprawdę.
Dziś googluję tylko po to, by znaleźć konkretne informacje, ale zmieniło się też moje podejście do osób, które nie używają internetu uważając, że nie jest im do szczęścia potrzebny. To nowocześni bohaterowie, lepsi niż Bear Grylls! Bo Grylls jechał w dzicz, odcinał się od świata i internetu tylko na chwilę. Potem wracał do cywilizacji, jak gdyby nigdy nic. A zresztą pewnie nawet w amazońskiej dżungli miał internet i mógł sprawdzić maila - jak nie on, to jego genialny, wierny kamerzysta.
Ludzie nie używający internetu trwają w tym stanie uparcie i zawsze, bez wyjątków.
Nawet nie to, że nie potrafią czy internet i cała nowoczesność ich przerasta, bo nie zawsze. Po prostu nie. Zamiast oglądać nowy odcinek Gry o Tron na jakimś szemranym serwisie hostingowym idą z kumplami na piwo, takie analogowe, umówione przez telefon czy SMS-em, a nie na Facebooku, a przy stolikach nie hamują odruchu spoglądania na ekran bo to niegrzeczne, tylko faktycznie rozmawiają i piją.
Gdy chcą obejrzeć film, to kupują go na DVD czy Blu-ray, szykują się do seansu, a podczas oglądania skupiają się na filmie, zamiast na iPadzie na kolanach, z którego krzyczy nie tylko Twitter, ale cały głośny świat to informacji, wiadomości, zdjęć i wideo z YouTube’a. Gdy gotują, to z przepisami z głowy albo z papierowej książki kucharskiej, a nie wespół z uśmiechającymi się na YouTube’ie blogerkami kulinarnymi, które można zapauzować w każdym momencie, gdy nie nadąża się z krojeniem marchewki.
Tych osób nie ma w Google’u, nie ma ich na Facebooku, niektórzy powiedzieliby, że nie istnieją w ogóle.
Bo jak czegoś nie ma w internecie, to to nie istnieje. Osoba też.
My - my istniejemy. Jesteśmy. Możemy udowodnić samym sobie, że żyjemy - wpiszemy w Google’a własne nazwisko, bam! Wyskoczy link do profilu na fejsie, na twitterze, wyskoczy jakiś komentarz. Natychmiastowo przekonujemy się, że nasza osobowość złożona z internetowego, wybiórczego odbicia JEST. Za rok będzie też, bo przecież jak coś wpadło do internetu, to już z niego nie wyjdzie, a po naszej śmierci, nawet jeśli nikt nie przyjdzie a pogrzeb, wciąż będziemy trwać. Cyfrowo, w postaci zapomnianych śmieci na ledwo zipiących już serwerach, w wyszukiwarce pod hasłami, których nigdy nikt nie wpisze. Ale mógłby. Mógłby i przekonałby się, że BYLIŚMY. Internet nas zapamiętał, a internet to przecież ostateczna forma weryfikacji.
Tylko, że my coraz częściej istniejemy mniej, niż ci, którzy stronią od internetu. A nawet nie mniej, ale w mniejszych częściach. Internet nie dość, że wybiórczo przyjął nasze historie, to jeszcze je poszatkował i porozrzucał po różnych zakątkach. Istniejemy we fragmentach, których nikt nigdy, prócz desperackiego stalkera, na którego zasługują tylko wyjątkowi, nie złoży w całość.
Tu zostawiliśmy jakąś myśl, tam komentarz do oglądanego właśnie filmu, gdzie indziej zdjęcie z wakacji, a jeszcze inne miejsce wie, po jakich internetowych ścieżkach podążaliśmy. Nikt jednak nie złoży tego w całość, no może oprócz NSA.
Jesteśmy rozbici na setki, tysiące, miliony internetowych kawałków, ale to tak, jak internet rozbija nas.
Przyjaciel, Człowiek, Który Nie Istnieje w Internecie, żalił mi się ostatnio, że gdy wraca po pracy i chce spędzić czas ze swoją kobietą, ta nie może oderwać się od komputera - siedzi, czasem podśmiewuje się pod nosem, niby rozmawia ze swoim mężczyzną, ale tak nie do końca. A on by chciał spojrzeć jej w oczy i tak normalnie porozmawiać.
Jego kobieta dała się poszatkować internetowi, rozerwać się na fragmenty, jej mężczyzna tego nie rozumie. Dla niego nie ma fragmentów - jest albo coś pełnego, albo nic. Ona traktuje życie jak internet - tu zostawi krótki komentarz, przerzuci się, tam zerknie, gdzie indziej kliknie lubię to, w odtwarzaczu zmieni piosenkę, odpowie koleżance na czacie, w międzyczasie rzuci coś swojemu mężczyźnie, zamieni z nim kilka niepełnych słów.
Kto więc istnieje bardziej? Kto pełniej?
I tak wiadomo, że to tylko takie gadanie, a bez internetu się nie da.
Zdjęcie z serwisu Shutterstock.