Hipermarkety mają coraz bardziej pod górę. Klienci wybierają dyskonty i mniejsze sklepy
Jeszcze nie tak dawno, gdy widzieliśmy większy plac budowy, to można było iść w ciemno o zakład, że powstaje kolejny hipermarket albo inna galeria handlowa. Dzisiaj mamy zupełnie inną sytuację. Auchan i Carrefour nie planują otwierania nowych sklepów wielopowierzchniowych. A Tesco bardziej myśli o zamykaniu. Hipermarkety nie są już priorytetem dla polskiego klienta.
Nawet 20 mln klientów rocznie notowały największe centra handlowe w Polsce jeszcze parę lat temu. A najemcy, żeby mieć w nich swój punkt byli gotowi płacić nawet 100 euro za metr kwadratowy. Klient też był zadowolony. Wszystko w jednym miejscu: apteka, spożywczy, drogeria. W międzyczasie możemy nawet zjeść obiad, a potem pójść do kina. I wreszcie człowiek dostał prawo spędzania wolnego czasu tak, jak to widział ileś tam lat temu, kiedy na ekranach polskich telewizorów debiutowały „Cudowne lata”.
Hipermarkety i centra handlowe zaczęły powstawać w Polsce na potęgę w latach 90. XX wieku. Otwarty na cały świat rynek musiał poddać się tamtejszym trendom. I też, co trzeba przecież uczciwie oddać, polski klient na to z utęsknieniem czekał.
Z takiego rachunku mógł wyjść tylko jeden wynik. Już w 2016 r. średnia metrów kwadratowych centrów handlowych przypadających na 1000 mieszkańców wynosiła 241 i była wyraźnie wyższa od tej europejskiej: 202 m kw. Na koniec 2017 r. z kolei w Polsce było łącznie 14,3 mln m kw. powierzchni handlowej w 771 obiektach. Centra handlowe w tym zestawieniu wiodą prym. Jeszcze kilka miesięcy temu było ich 424 o łącznej powierzchni 10,5 mln m kw.
Nasycony rynek, czyli stagnacja hipermarketów.
Boom na budowanie centrów handlowych i hipermarketów nie mógł trwać wiecznie. Tak jak sympatia Polaków do spędzania wolnego czasu w betonowych dżunglach. Determinantem pierwszych wahnięć był po prostu rynek i upodobania klientów. Już w 2014 r. udział największych hipermarketów w detalicznym handlu spożywczym zmalał o 2 proc.
Według danych Euromonitor International obecne 12 miesięcy mają być okresem, w którym hipermarkety w Polsce znowu stracą. Sprzedaż ma spaść o kolejne 2,5 proc. A wartość całego sektora sklepów wielopowierzchniowych jest już niższa niż 30 mld zł. Warto w tym miejscu zauważyć, że tylko jeden reprezentant „średniaków” – Biedronka generuje już przeszło 48 mld zł przychodów.
Dla najważniejszych graczy na rynku, którzy poważne liczenie zaczynają od sum kończących się ogromną liczbą zer, spływające od lat dane muszą wskazywać pewien kierunek. I w podjętych strategiach widać wyraźnie. Na koniec 2017 r. podaż nowej powierzchni handlowej wyniosła 426 tys. m kw. I była o 9 proc. niższa niż w poprzednim roku. I aż o 25 proc. mniejsza niż średnia podaży w ujęciu pięcioletnim.
Trudno więc dziwić się podjętej taktyce. Jak informuje Rzeczpospolita Auchan chce w tym roku skoncentrować się na mniejszych sklepach. Nie planują otwierania żadnych hipermarketów. Podobnie zachowuje się Carrefour. Z kolei Tesco nie dość, że też żadnych hipermarketów w tym roku też nie otworzy, to raczej skłania się do zamykania. Mimo, że w Polsce ciągle działają 412 sklepy z szyldem Tesco, to ich liczba będzie sukcesywnie maleć.
Hipermarkety, czyli diagnoza choroby.
Zauważalny od lat trend jest dosyć złożony i składa się na niego co najmniej kilka czynników. Gdy Polacy już na dobre usadowili się w kapitalistycznej gospodarce, to okazało się, że tego czasu wolnego aż tak wiele nie mają. A jak już się trafi, to trochę szkoda marnować go na szlajanie się między sklepami. Nawet, gdy po drodze znajduje się kino i pizzeria. Innym powodem jest wzrost liczby małych gospodarstw domowych w naszym kraju. Te mają zazwyczaj ograniczone budżety i tym samym potrzeby. Wystylizowana i nadmuchana niczym balonik oferta hipermarketów już nie działa.
Można jeszcze dodać ekspansję konkurencji – średnich i mniejszych sklepów, które widząc co się dzieje, starają się walczyć na własną rękę z osłabionymi hipermarketami. Najczęściej ich orężem jest oferta internetowych zakupów. Ale chyba żaden z powyższych powodów nie był tak decydujący jak zmiana w przepisach.
Niedziele bez klientów odbijają się czkawką.
Zakaz handlu w niedziele (na razie wybrane, ale docelowo we wszystkie) był wstrząsem. Z danych Retail Institute, wynika że na przestrzeni prawie pięciu miesięcy 2018 r. 120 ankietowanych obiektów handlowych odwiedziło ponad 3,1 mln klientów mniej niż w takim samym 20-tygodniowym okresie rok wcześniej. W sumie od początku roku centra handlowe straciły 5,7 mln klientów.
Tylko w kwietniu hipermarkety wykazały mniejszą aż o 18 proc. sprzedaż. Ich udział z kolei w sprzedaży żywności spadł poniżej 10 proc. Tymczasem dyskonty – przedstawiciele „średnich” i „małych” zyskały w tym czasie 0,9 proc.
Zdecydowanie za wcześnie na pogrzeb.
Dane nie pozostawiają złudzeń. Polacy odwracają się coraz bardziej plecami do hipermarketów i centrów handlowych i wybierają mniejsze sklepy. Te, w których zakupy robi się szybko, a dojeżdżając autem nie trzeba brać pod uwagę korków i szukania wolnego miejsca parkingowego.
Po pierwsze nie zapominajmy o parkingowym potencjale centrów handlowych, który jeszcze może okazać się mocną kartą w rozgrywce. Po drugie mówimy jednak o jakieś modzie, jej skręceniu w inną stronę. I jak to z modą bywa: nikt nie da gwarancji, że kiedyś nie wróci jeszcze na stare tory.
Bo często zapominamy, że nasza, polska demokracja ma raptem niespełna trzy dekady. To raczej (co dosyć często widzimy) okres prób, błędów i nauki. A nie formułowania żelaznego stanowiska, zbudowanego na podstawie kilkudziesięcioletniego doświadczenia. Czasowe odejście od hipermarketów traktuję jako naturalną ewolucję. Tak samo jak ich w ogóle pojawienie się u nas. Nie ma co więc wyrywać włosów tylko lepiej przygotować się na następny krok.