Amerykanie przegrali kluczowe starcie w walce o neutralność sieci. Oby to samo nie spotkało Europy
Wszyscy w Internecie są równi. Mają równe szanse na tworzenie wartościowych treści i otrzymywanie za to odpowiedniego wynagrodzenia. Dostęp do informacji również jest swobodny. Chyba że mieszkamy w Stanach Zjednoczonych.
Najwięksi amerykańscy dostawcy Internetu już od paru lat forsują – niestety z coraz większym powodzeniem – zniesienie tak zwanej neutralności sieci. Chcą funkcjonować podobnie jak dostawcy innych mediów, na przykład telewizje kablowe. A więc, w pewnym uproszczeniu, oferować różny poziom świadczenia usług klientom w zależności od tego, jakie umowy z nimi zawarli.
Podpisując umowę z dostawcą kablówki, decydujemy o tym, do jakich kanałów telewizyjnych mamy dostęp. Możemy dokupić sobie pakiet kanałów sportowych, edukacyjnych, takich z serialami, i tak dalej. W przełożeniu na branżę cyfrową oznaczałoby to na przykład, że YouTube’a i Netfliksa mamy w standardzie, ale za porównywalne połączenie z Amazon Prime Video czy Vimeo musielibyśmy dopłacić. Jeżeli tego nie zrobimy, to dostęp do nich będzie zablokowany, lub - co bardziej prawdopodobne - zapewniony w dużo niższym standardzie prędkości, znacząco zmniejszając komfort ich użytkowania.
Brak neutralności sieci oznacza, że ta decyzja o modelu biznesowym wirtualnych usługodawców będzie podjęta za nich.
Amerykańscy dostawcy Internetu nie będą już mieli żadnych prawnych podstaw, by rezygnować z płatnego dostępu do wybranych części globalnej Sieci. Konsumenci, zwłaszcza ci mniej zamożni, zaczną decydować portfelem o miejscach, które odwiedzają. Może na witrynie YYY są ciekawe treści, ale to dodatkowe 10 zł abonamentu. Może lepiej obejrzeć witrynę ZZZ, którą mam w pakiecie?
To oznacza nierówny dostęp do informacji. Komercyjne podmioty nie będą mogły już konkurować na równych zasadach. Będą musiały się dogadywać z dostawcami Internetu, płacić im lub oferować inne profity, by przypadkiem nie wpaść do dodatkowo płatnego pakietu.
Problem w tym, że Internet nie jest typowym medium, takim jak radio i telewizja.
To wynalazek, który stymuluje rozwój gospodarki, ułatwia edukację i wymianę informacji. Większość jego zalet wynika z tego, że jest wszędzie taki sam. Nieważne, czy oglądasz śmieszne pieski na YouTubie, szukasz materiałów do pracy doktorskiej, uczysz się na własną rękę swahili, czy uczestniczysz w akcji charytatywnej po jakimś kataklizmie. To zawsze działa, zawsze na tych samych warunkach.
Są oczywiście odstępstwa od reguły. Internet, choć ma wirtualną formę, jest też ułatwieniem dla przestępców. Trudno się dziwić, że witryny sprzedające narkotyki, pirackie oprogramowanie czy pedofilską pornografię są blokowane.
Na dodatek niektóre firmy same i na własne życzenie nie oferują darmowego dostępu do swoich treści. Prestiżowe magazyny, dostawcy multimediów i wiele innych podmiotów domaga się od nas abonamentów. To jednak ich indywidualna decyzja. W każdej chwili mogą zmienić zdanie lub swój model biznesowy.
Przecież to szaleństwo. Jakim cudem to przeszło? Jakie są argumenty za zniesieniem neutralności sieci?
Skrajni prawicowcy argumentują, że żyjemy na wolnym rynku lub powinniśmy do niego dążyć. Dostawca internetowy powinien świadczyć swoje usługi tak, jak chce, w jakiej formie chce i wyceniać je jak chce. Problem w tym, że wtedy nie powinien określać się jako dostawca internetowy, bo pewnego fragmentu Internetu nie dostarcza lub dostarcza go wadliwie. Na dodatek trudno mówić o wolnym rynku w wirtualnym świecie, w którym będą równi i równiejsi, gdzie ci drudzy będą rośli w siłę na podstawie niejasnych reguł gry.
Kolejnym podnoszonym argumentem jest deregulacja Internetu, co ponownie wydaje się rozsądnym celem. Faktycznie zapisów, z których wynika wolność Internetu, jest w amerykańskim prawie sporo. Sęk w tym, że – wbrew propagandzie – nowe prawo nie zakłada usunięcia tych zapisów, by rynek sam się uregulował, a proponuje jeszcze bardziej skomplikowane rozwiązanie, jakim jest regulacja każdego przypadku z osobna.
Czy Europa, a wraz z nią Polska, pójdą śladem Amerykanów?
Nawet w Polsce mamy oferty od operatorów, u których niektórzy usługodawcy wykupili sobie darmowy transfer, który nie jest odliczany od paczki danych klienta. Przez ów brak neutralności mniej zamożna konkurencja nie jest w stanie wykupić sobie podobnego układu, stając się dla użytkowników sieci automatycznie mniej atrakcyjna.
Co gorsza, Stany Zjednoczone nieprzerwanie są najważniejszym podmiotem, jeśli chodzi o kształtowanie Internetu i jego przyszłości. Przegrana batalia o neutralność sieci na razie dotyczy tylko mieszkańców Stanów Zjednoczonych, którzy na dodatek jeszcze nie doświadczyli skutków tej decyzji. Ta może być jeszcze zaskarżona i za to powinniśmy trzymać kciuki.
Obawiam się jednak, że skoro lobbyści zwyciężyli teraz, to trudno będzie to wszystko odkręcić. Nie zapominajmy też, że segmentowany i cenzurowany Internet jest łatwiejszy do kontrolowania, a więc wygodniejszy dla władzy. Musimy jej patrzeć teraz bardzo pilnie na ręce. Zwłaszcza my, dziennikarze i blogerzy.