REKLAMA

Pora to przyznać: nie potrafimy korzystać ze smartfonów

Od pewnego czasu smartfon traktuję jako zło konieczne. Bo rozprasza, bo przeszkadza, bo sprawia, że czuję się wiecznie trzymany na krótkiej smyczy. Są jednak dni, kiedy dociera do mnie, że to nie smartfon jest problemem. Bo odpowiednio użyty, jest najlepszym narzędziem, jakim dysponujemy w XXI wieku.

Smartfon - zło konieczne, czy potężne narzędzie? To zależy od ciebie
REKLAMA
REKLAMA

Pozwólcie, że podzielę się z wami dzisiejszym porankiem.

Jak w każdy dzień pracy budzik wyciągnął mnie z łóżka o 5:45. Ale nie gwałtownie – alarm w telefonie pozwala ustawić stopniowe budzenie, które na przestrzeni 30 minut stopniowo intensyfikuje natężenie dźwięku. Przynajmniej budząc się o barbarzyńskiej porze nie czuję się tak, jakby mnie ktoś przetrącił obuchem. Spałem mało, ale budzę się rześki.

Chwila na poranną toaletę, kawę i niewielkie śniadanie. Owoce dla mnie, mokra karma z puszki dla dwóch wygłodniałych kotów. Po drodze dowiaduję się czegoś nowego, słuchając kolejnego odcinka jednego z ulubionych podcastów. Gdy zostaję sam na sam z kawą, myślę sobie, że dobrze by było coś przeczytać. Kindle został w sypialni, więc nie chcąc zbudzić żony po prostu odpalam aplikację Amazonu na smartfonie i kontynuuję rozpoczęty wczoraj rozdział książki. Z rana zazwyczaj sięgam po nie-fikcję; dobrze nastraja na dzień pracy. Fikcja jest lepsza wieczorem, pozwala się wyciszyć.

Zbliża się 8:00, więc pomału ze świata zaczynają spływać pierwsze maile i inne próby kontaktu. Odpisuję na te najpilniejsze, nadrabiam wiadomości na Slacku, rozpisuję zadania na cały dzień i konsultuję pracę z Mateuszem, wydawcą Spider’s Web. Nic niezwykłego, tyle że wciąż nie ruszyłem się z kanapy, nie uruchomiłem komputera. Wszystko załatwione w kilka minut, z poziomu urządzenia mieszczącego się w kieszeni.

Wychodzę do piekarni. Wiem, że dziś przez cały dzień będę zajęty pracą i dłuższy trening nie wchodzi w grę, więc zamiast wsiadać w samochód, wybieram długi spacer, który dodatkowo wydłużam przejściem przez park, ot tak, dla sportu.

W międzyczasie przychodzi kolejny mail: potrzebne są pilne poprawki do jednego z przygotowywanych materiałów. Znajduję więc sobie zaciszne miejsce na ławce w parku, przez który przechodzę w drodze do sklepu i korzystając z mobilnego Worda poprawiam tekst, odpowiadam na komentarze redaktora, wysyłam do ponownej akceptacji.

A że siedzi mi się bardzo przyjemnie, od razu załatwiam drugą rzecz, którą miałem w planach na ten dzień – wysyłam pytania do wywiadu z autorem książki, którą niedawno skończyłem czytać.

Naniesienie poprawek i wysłanie pytań zajmuje mi góra 15 minut. Nim pójdę dalej, cieszę się jeszcze przez chwilę piękną pogodą, chowając smartfon do kieszeni.

Już prawie docieram do piekarni, gdy dostaję telefon – „na jakiej ulicy jest ten sklep XXX?”. Cóż, topografia nie jest moją mocną stroną, a nazwy ulic przelatują swobodnie przez mój mózg, nie pozostawiając w nim większego śladu. Szybko odpalam więc nawigację, żeby sprawdzić, pod który adres mam wysłać członka rodziny.

W końcu docieram do miejsca przeznaczenia. Zadanie: kupić pieczywo. Poziom trudności: wysoki.

Nie żartuję, kolejka do tej konkretnej piekarni potrafi obejmować 20 osób w środku zakładu i kolejnych 10 przed lokalem. I dokładnie tak jest dzisiejszego ranka.

Ale nie irytuję się, w przeciwieństwie do starszej pani przede mną, która pomstuje na kipiący rosół, czy coś w tym rodzaju. Gro pracy, którą musiałem wykonać tego ranka, zrobiłem po drodze. A że nie znoszę nudy i mamrotania starszych pań w kolejkach, wyciągam telefon i wracam na moment do czytanej godzinę wcześniej książki, odcinając się od szumu aż do chwili, gdy przyjdzie moja kolej, żeby powiedzieć „6 bułek wrocławskich poproszę”.

Gdy wracam do domu nie ma jeszcze 10:00, żona jeszcze śpi, koty już domagają się drugiego śniadania. A ja dopiero teraz włączam komputer, chociaż w sumie… nie wiem po co, bo większość pracy i rozrywki na tę porę dnia mam już za sobą, dzięki temu niewielkiemu urządzeniu, które zazwyczaj tak przeklinam. Wracam więc na kanapę i spędzam kilka minut w GTA: Vice City. Tym samym GTA: Vice City, które w momencie premiery na komputerach osobistych wymogło na mnie wymianę karty graficznej, a później też myszki, która nie wytrzymała tego całego klikania.

Niby zwyczajny poranek, ale gdy się dobrze zastanowić...

Na przestrzeni niespełna 4 godzin wykonałem pracę, która jeszcze dekadę temu zajęłaby pewnie pół dnia w biurze (i wymagała kilku urządzeń…), podniosłem poziom swojej wiedzy podcastem, co jeszcze 10 lat temu wymagałoby osobnego radia (i fartu przy doborze porannej audycji…), przeczytałem 2 rozdziały książki, chociaż nie przewróciłem ani jednej fizycznej strony, sprawdziłem adres, nie mając papierowej mapy. Nie mówiąc o tym, że pograłem w grę, która niegdyś taksowała całkiem wydajne komputery.

Smartfon to potężna rzecz.

Ten dzień był jednak wyjątkiem. Zazwyczaj przeklinam to małe cholerstwo w mojej kieszeni.

Wiecznie coś wibruje. Wiecznie rozprasza. Co chwila nagabuje mnie jakimś bodźcem, na który muszę zareagować. Ostatnio jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata w momentach, kiedy mogę po prostu z niego nie korzystać.

A potem, w chwilach takich jak dziś, rozkładam sobie te bodźce na czynniki pierwsze. I co widzę? Facebook, Twitter, Instagram, powiadomienie z kalendarza o urodzinach znajomego, którego nie widziałem na oczy od 5 lat, mail z „superofertą”, który jakimś cudem przedarł się przez filtry Inboxa…

Słowem: śmieci.

Smartfon potrafi być najgorszą rzeczą na świecie. Wiecznie skupia uwagę, przyciąga natychmiastową gratyfikacją za błahostki, nie pozwala rozgraniczyć pracy od życia i życia od pracy. Do tego diabelnie męczy; mnie osobiście doprowadził już do stanu, który naukowcy określają mianem „display fatigue”, czyli, mówiąc wprost, zmęczenia gapieniem się w ekran.

I wiem, że nie jestem jedyny. Nadużywanie czy wręcz uzależnienie od smartfona to nowa choroba cywilizacyjna i coraz wyraźniej słychać głosy ludzi takich, jak ja: zmęczonych i chcących rozbić telefon o ścianę, byleby tylko przestał atakować bodźcami na każdym kroku.

Problem w tym, że… nikt z nas nie może tego zrobić. Telefon, czy się to nam podoba, czy nie, jest produktem praktycznie niezbędnym. Szczególnie w pracy zdalnej, szczególnie we wszelkich branżach medialnych. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy zależni od tego cholerstwa i musimy z niego korzystać, a momentami wręcz go nadużywać.

Łatwo w tym wszystkim jednak zapomnieć, że to nie smartfon jest problemem.

Dzisiejszy poranek kolejny raz uzmysłowił mi, że problemem nigdy nie był smartfon, tylko to, jak go wykorzystujemy. Mamy wybór – spędzić godzinę w bezmyślnej pętli facebook-instagram-twitter, lub spędzić godzinę czytając książkę. Obejrzeć kolejne głupkowate wideo z zakładki „na czasie” na YouTube, lub spędzić tyle samo czasu oglądając wystąpienie na TED. Niestety, zazwyczaj wybieramy to, co łatwiejsze i mniej wartościowe.

W końcu łatwiej jest myśleć o smartfonie jako o maszynce do rozdawania lajków na fejsie, czy „tym wibrującym cholerstwie, które nie pozwala mi nigdy wyjść z pracy”, niż jako o portalu do całej wiedzy i rozrywki tego świata, dostępnej na wyciągnięcie ręki, kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota.

Kluczem jest to, żeby korzystać ze smartfona. A nie dawać się wykorzystywać smartfonowi.

Intencjonalne korzystanie z telefonu nie jest dziś łatwe. Firmy wydają potężne pieniądze, by skupić na sobie naszą uwagę. Projektanci UI i UX stosują przeróżne sztuczki, by korzystanie z aplikacji było nie tylko przyjemnie, ale też… uzależniające. Korporacjom zbijającym na nas miliardy zależy, żebyśmy byli rozproszeni i żebyśmy korzystali z telefonu impulsywnie, czyli tak, jak oni sobie tego życzą. Z taką machiną naprawdę niełatwo jest walczyć.

Będę ostatnim, który powie, że to proste. Jednak przy odpowiedniej dozie samozaparcia jest to jednak możliwe.

Można zastąpić aplikacje mediów społecznościowych aplikacją do czytania. Aktywnie korzystać z trybu „nie przeszkadzać” w godzinach, kiedy nie życzymy sobie rozproszeń. Podmienić aplikację poczty na taką, która lepiej radzi sobie ze spamem. Ograniczyć liczbę bodźców, bezlitośnie wycinając te, które pochłaniają najwięcej naszej uwagi, jednocześnie wnosząc najmniej wartości do życia.

Nie jest to łatwe. Wymaga pracy, czasu i prawdopodobnie – wielu prób. A możemy wręcz na 100% założyć, że nie będzie to jednorazowa bitwa, lecz nieustanna walka o to, by wykorzystać smartfon w sposób wnoszący coś dla naszego życia, miast ulec zakusom zyliona pierdółek, które wyłącznie drenują z nas energię.

Smartfon to potężna rzecz. O ile umiejętnie z niego skorzystać i wyznaczyć granice.

Jest 11:00. Kończę pisać ten tekst, siedząc już przy komputerze, z Wordem na pełnym ekranie. Wszystkie inne programy są zamknięte. A smartfon? Leży tuż obok, ekranem do dołu, przełączony w tryb „nie przeszkadzać”.

Sięgnę po niego dopiero wtedy, gdy to, nad czym aktualnie pracuję, będzie skończone – czyli gdy artykuł będzie gotów do publikacji.

Nie dlatego, że zawibrował. Nie dlatego, że jakaś aplikacja próbuje wymusić na mnie reakcję na powiadomienie. Sięgnę po niego na własnych warunkach, wykorzystując go tak, jak sam sobie tego życzę i jak tego potrzebuję.

REKLAMA

Zmiana myślenia, mogłoby się wydawać, niewielka, lecz różnica postrzegania - ogromna. Dziś telefon nie jest dla mnie „tym wibrującym cholerstwem”. Dziś jest najbardziej użytecznym ze wszystkich przedmiotów, jakie posiadam.

To wciąż ten sam telefon, ale ja patrzę na niego zupełnie inaczej. I życzę tylko sobie (i wam), żebym jak najczęściej patrzył na niego tak, jak dziś, zamiast obwiniać kawałek elektroniki za to, że nie zawsze potrafię zapanować nad własną prokrastynacją.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA