We Wrocławiu możesz już naładować telefon na przystanku, ale zastanów się, zanim to zrobisz
Czas pracy baterii we współczesnych telefonach był już tematem setek tysięcy artykułów, skarg i zażaleń. Czasem nie wytrzymują nawet od wyjścia z domu, do powrotu z pracy i aż chciałoby się móc naładować je po drodze. We Wrocławiu jest to już możliwe - na kilkunastu przystankach zadebiutowały specjalne stacje ładujące.
Jak informuje RMF, od wczorajszej nocy do 15 września, na 11 przystankach możliwe będzie bezpłatne naładowanie telefonu - wystarczy posiadać przy sobie kabel USB. Postanowiliśmy przekonać się czy to faktycznie działa i przy okazji zastanowić się, czy takie rozwiązania, biorąc pod uwagę również formę, mają w ogóle sens? I przede wszystkim - czy to jest bezpieczne?
Wiedząc jak szybko takie rzeczy potrafią "ginąć", wybraliśmy się na trzy przystanki z listy podanej przez RMF. Faktycznie, na każdym z nich udało się znaleźć stację ładującą, chociaż trzeba przyznać, że wygląda ona niezbyt imponująco. Ba, można wręcz powiedzieć, że wygląda jak coś, co ktoś na własną rękę przyczepił do obudowy przystanku.
Ot, najzwyklejsza, szara, metalowa skrzynka z kilkoma otworami. Stojąc na przystanku kilkadziesiąt minut, nie udało się zaobserwować nikogo, kto chociaż trochę zainteresował się tym wynalazkiem. Ogromne było też zdziwienie osób czekających na tramwaj, kiedy nagle jakiś dziwak wyciągnął z plecaka najpierw kabel, a potem telefon i tablet i sprawdzał, czy to działa.
I odpowiedź na główne pytanie brzmi: tak, to działa. Da się z takiej stacji naładować telefon w trakcie oczekiwania na tramwaj. I choć oczywiście nie uda nam się zapewnić sobie kilku godzin pracy po takim podładowaniu, to w krytycznych sytuacjach może się to okazać bardzo przydatne. Tabletu niestety w ten sposób nie naładujecie - podłączany do jednego z trzech gniazd nie dawał najmniejszego znaku życia w tej kwestii.
Prosta jest także odpowiedź na to, kto dostarcza energię (i pewnie pozostałe elementy techniczne). Jest to Fortum Polska. Nie jest to zresztą zbytnia tajemnica - każdy przystanek z ładowarkami, który udało nam się sprawdzić, jest specjalnie oznaczony i cała "ścianka" wiaty ozdobiona jest odpowiednią informacją.
I oczywiście cały pomysł jest szczytny i należy mu przyklasnąć, ale niestety nie pozwala na to forma. Nie chodzi nawet o to, że stacje z portami USB wyglądają dość "tymczasowo", a kable od instalacji radośnie idą wierzchem, nieco tylko wciśnięte w konstrukcję przystanku. Nie chodzi też o to, że stacje wyglądają tak, jakby miały oderwać się po pierwszym lepszym oparciu się, nawet przypadkowym. Choć nie wątpimy, że ktoś postanowi to sprawdzić.
Nie narzekamy też na to, że porty są tylko trzy i że zbyt mocno w trakcie czekania na tramwaj telefonu nie da się naładować. Takie życie, nie ma cudów, niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć. To byłoby absurdalne czepianie się naprawdę dobrego pomysłu. To jego realizacja woła jednak o pomstę do nieba.
Przede wszystkim nie wiadomo jak w ogóle można identyfikować takie stacje ładowania i to, czy są godne zaufania. Nie ma na nich absolutnie żadnego oznaczenia. Jedyną naklejką jest "For iPhone" przy jednym z portów USB. To tyle. Nawet dokładniej studiując informację na "plakacie" nie da się wyczytać, że akcji patronuje miasto Wrocław. Ot, ktoś przymocował do przystanku pudełko z ładowarką.
Oczywiście, można próbować weryfikować autentyczność takiej stacji, ale jedynym sposobem jest sprawdzenie, czy na jednej ze ścianek przystanku znajduje się odpowiednie oznaczenie, które wygląda bardziej jak reklama. Ewentualnie można spróbować sprawdzić, czy lokalizacja jest tożsama z lokalizacjami podanymi na oficjalnej liście. Innej opcji nie ma. Nic, żadnego logo czy hologramu na obudowie, żadnego kodu, nie ma nawet naklejki z logo miasta czy firm. Szara skrzynka.
Do tego kto będzie zadawał sobie aż tyle trudu, kiedy zobaczy, że może przez te 5 minut czekania na tramwaj ożywić swój telefon? W dzisiejszych czasach rozładowany telefon może oznaczać albo przegapienie istotnego służbowego telefonu albo niemożliwość dodania kolejnego "dziubka" na Instagrama. Niezależnie od powodu, większość posiadaczy telefonów z wyładowaną baterią jest po prostu zdesperowanych. Podepną się tam, gdzie będą mogli.
A w magicznej szarej skrzynce, która teoretycznie ma ożywić nasz smartfon, może kryć się cokolwiek - w końcu spreparowanie identycznego opakowania to może 15 czy 20 minut roboty. To, co stanie się po podłączeniu, zależy tylko od pomysłowości twórcy złośliwego rozwiązania. Istotne jest jednak jedno - i smartfony z Androidem i iOS, są podatne na ataki z wykorzystaniem tego typu połączenia.
Tylko na początku tego miesiąca ujawniono chociażby lukę nazwaną "BadUSB", którą niektórzy okrzyknęli jednym z największych cyber-zagrożeń i problemów ostatnich lat. Co musiał zrobić użytkownik, żeby być podatny na tego typu ataki? Podłączyć urządzenie przez USB. Co może zrobić atakujący z naszym urządzeniem? Praktycznie wszystko, a doskonale wiemy, jak wiele cennych informacji jest przechowywanych na naszych telefonach.
Pozornie bezpieczniejszy iOS, wcale nie jest w 100% odporny na takie zagrożenia. Jeszcze w 2013 roku udało się przeprowadzić serię tego typu ataków. Apple wprawdzie lukę załatało, ale kto może być pewnym, że to wszystkie błędy, kryjące się w tak skomplikowanych urządzeniach? Ponownie, do przeprowadzenia ataku wystarczyło podłączenie telefonu chociażby na chwilę do ładowarki.
Oczywiście pod żadnym pozorem nie krytykujemy całej idei stojącej za akcją, choć jest oczywiste, że przeważają tutaj względy marketingowe. Skoro jednak ktoś za darmo będzie mógł naładować swój umierający telefon - nie warto się nad tą kwestią zbyt długo rozwodzić.
Realizacja tego pomysłu, szczególnie jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa, stoi jednak na bardzo niskim poziomie. Brak oznaczeń, brak jakichkolwiek identyfikatorów, brak opisów i łatwość, z jaką można skopiować takie rozwiązanie i zastosować je do własnych, o wiele gorszych celów, są po prostu przerażające.
Czy takie stacje ładowania są złe z definicji? Oczywiście, że nie. Muszą być jednak stawiane "z głową". Wystarczy zobaczyć, jak zaprojektowane zostały chociażby ławki "Soofa", czy chociażby - szukając przykładu bliżej - ławki ING. Na lotniskach czy w niektórych miastach stacje ładowania mają formę słupów - trudno jest podrobić coś takiego. I choć i tam nie warto raczej bezrefleksyjnie podłączać telefonu, sprawia to wrażenie rozwiązania o wiele bardziej godnego zaufania.
Możliwe, że nikomu nic się nie stanie, nikt nie postanowi wykraść niczyich danych ani narobić szkód, ale tak czy inaczej, ładowarki te są niczym innym, jak cykającą bombą zegarową bezpieczeństwa. A szkoda, bo mogłoby być tak pięknie.
---
Zdjęcie mobilnej ławki ING pochodzi ze strony banku