Piotr Lipiński: WIRTUALNE MIŁOŚCI, czyli kto pamięta Netscape’a
Można żyć bez jachtu (choć pewnie Roman Arkadiewicz Abramowicz by się nie zgodził), można bez samochodu (chyba, że się jest Robertem Kubicą), a nawet bez roweru (pomijam Michała Kwiatkowskiego). Ale nie można żyć bez przeglądarki internetowej (chyba, że się jest ministrem cyfryzacji).
Nie wiem, czy szeroko pojmowana ludzkość korzysta częściej z jakiegokolwiek innego programu komputerowego, niż internetowa przeglądarka. Choć podejrzewam, że cała masa nawet nie wie, jak się nazywa ta używana przez nich. Mówią po prostu, że włączają Internet. Tak zwyczajnie, jakby uruchamiali w pralce program bez odwirowania.
A przecież kolejne przeglądarki to nasze kolejne miłości – co jakiś czas zakochujemy się w następnej, tak jak w nowej dziewczynie czy chłopaku. Z jedną tylko różnicą – na forach internetowych toczymy boje, udowadniając, że nasza przeglądarka jest najlepsza. A jak dotąd nie spotkałem się w flejmami dotyczącymi tego, czy ktoś ma lepszą dziewczynę albo chłopaka. Czy to znaczy, że większym uczuciem darzymy przeglądarki?
Kiedy byłem internetowym niemowlęciem (czyli gdzieś tak pod koniec połowy lat 90. ubiegłego stulecia), raczkowałem w Internecie przy użyciu przeglądarki Mosaic. Rozumiałem z tego Internetu tyle, co niemowlę z tabliczki mnożenia. Ale też i do rozumienia, przynajmniej dla mnie, było niewiele. Sieć zawierała informacje przydatne głównie informatykom i naukowcom. Nic zresztą nie zapowiadało, że to się kiedyś zmieni. O mosaicowym Internecie zachowałem pamięć właśnie niemowlęcą. Coś tam mi migało przed oczami. Coś się pojawiało i znikało.
W internetowy wiek dziecięcy wkroczyłem z przeglądarką Netscape. I tak już było potem ciągle – sieciowo doroślałem i popadałem w kolejne miłości.
Netscape to był czas poznawania nieznanego. Wędrowałem po różnych serwerach bez szczególnego celu. Ot, tak jak dziecko włóczy się po podwórku w poszukiwaniu przygód. Wdepnie w kałużę, powisi na trzepaku, kopnie cegłę. Tak to przynajmniej dawniej bywało, bo dziś dzieci raczej ratują cywilizację przed cyfrowymi zombie, niż wybijają prawdziwe szyby.
Dość szybko odkryłem, że Internet jest bardzo pożyteczny. Można z niego ściągnąć mnóstwo oprogramowania, które ułatwia korzystanie z Internetu. Bo wciąż był to dość zamknięty świat, zaspokajający potrzeby, które sam wytworzył.
Ale chociaż wypróbowywałem kolejne programy pocztowe i ftp-owe, to wciąż najważniejszy był Netscape. To on był wirtualnym oknem na ów nowy świat.
A skoro już jesteśmy przy oknach. Dla wszystkich było wówczas oczywiste, że Microsoft przespał nagłą eksplozję Internetu (swoją drogą - ileż to on już przespał rewolucji, a zbankrutować jakoś nie chce). Kiedy wreszcie wypuścił swoją przeglądarkę – Internet Explorera – nawet nie przyszło mi do głowy, żeby ją uruchomić. Przecież wszyscy używali Netscape’a, nie mogło więc być nic lepszego.
Ale w końcu – minęły pewnie dwa, trzy lata - ciekawość zwyciężyła. Przecież jak człowiek ma już swoją dziewczynę czy chłopaka, to może się uśmiechnąć do innej czy też innego. Wkroczyłem więc w wiek, który nazwałbym moją erą internetowego nastolatka (w rzeczywistości tych lat oczywiście miałem więcej). Kliknąłem pewnego dnia w tego Internet Explorera – w końcu był zainstalowany na każdym komputerze z Windows – i poczułem się mocno zaskoczony. Ze zdumieniem odkryłem, że strony „ładują” się szybciej, niż w Netscape’ie.
Jak to? Dlaczego? Nagle runęły moje przekonania o jedynie słusznym wyborze, czyli przeglądarce Netscape.
Zacząłem nieść radosną wieść o moim odkryciu. Niestety, dobra nowina runęła w zetknięciu z firmowym help deskiem. Ten zupełnie nie podzielał entuzjazmu neofity. Czemu zresztą się nie dziwię. Zmiana domyślnej przeglądarki w dużej firmie, przeglądarki obsługującej nie tylko Internet, ale też intranet z różnymi specyficznymi narzędziami, to nie zadanie na jeden wieczór.
W efekcie przez długi czas w pracy używałem Netscape’a, a w domu Internet Explorera. Mój świat, jak to u nastolatka, podzielił się na ponurą szkołę i kolorowy świat domowy. I z przykrością obserwowałem coraz większy dystans między nimi. To była dla mnie pierwsza lekcja tego, jak w świecie nowoczesnych technologii potrafią upadać giganci. Przez długi czas Netscape wydawał się tak potężnym i powszechnie używanym narzędziem, że powinny z niego korzystać moje dzieci, może i wnuki. A kto dziś pamięta Netscape’a?
Jakiś czas później obraziłem się na Internet Explorera i porzuciłem go dla Firefoxa. Bo oczywiście zawsze było modne obrażanie się na Microsoft. Ale też po prostu ten Firefox działał lepiej – choć zabijcie mnie, zupełnie nie pamiętam, na czym polegała różnica. Pewnie na szybkości, ale to akurat decydowało o każdej zmiany przeglądarki. Podobnie jak wygodniejsza obsługa.
To był już zapewne mój „dorosły” etap internetowego życia. A wraz z „dorosłością” wyraźnie pojawiła się skłonność do coraz częstszych flirtów z innymi przeglądarkami.
Sama sieć stała się też już bardziej dojrzała. Oferowała coraz więcej przydatnych dla przeciętnego użytkownika serwisów: sklepów internetowych a nawet banków. Kto by w czasach Netscape’a uwierzył, że w Internecie można trzymać pieniądze?!
Do końca mojego wieloletniego związku z Windowsami właśnie Firefox pozostał ulubioną przeglądarką. Aż nastąpił rozwód za sprawą popełnionej przeze mnie małżeńskiej zdrady.
Pewnego dnia czy też raczej nocy wirtualna Ewa skusiła mnie, żebym spróbował jabłka. Czyli przeniósł się to sadu Apple.
Tu wybór był oczywisty – Safari. Wyglądało ślicznie i estetycznie. Pozbawione nadmiaru kolorów. Co zresztą charakteryzowało cały system Apple i co bardzo polubiłem, bo pozwalało się lepiej skupić na pracy.
Chociaż nie – właśnie przypomniało mi się, że przed Safari pokochałem Camino. Musiało być w nim coś takiego, co ułatwiało przejście pomiędzy światami Windows a Apple. Ale za diabła nie pamiętam już szczegółów, podobnie, jak zapomniałem kilka dziewczyn, w których kiedyś kochałem się. Cóż w nich było takiego urzekającego?
Camino było jednak tylko chwilową miłostką. Na długo związałem się z Safari. To był związek gwarantujący stabilność. Ale widać w życiu Internauty jest coś takiego, że jak raz zdradził, to już będzie mu się to ciągle przytrafiało.
Po kilku latach miłości do Safari zacząłem odkrywać, że wszystko między nami stało się jakieś powolne i irytujące. Myślałem nawet, żeby przeprowadzić się do innego komputera. Na taką moją chwiejność tylko czekała pewna zła kobieta, której na imię było Chrome. Spotkaliśmy się pewnego wieczoru i od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Bo też moja nowa miłość, czyli Chrome, okazała się tak szybka, że nawet nie musiałem przeprowadzać się do nowego komputera. Jedynie z pewną przykrością usunąłem Safari z mojego docka.
Z Chromem kochaliśmy się pewnie z rok. Nie mogłem jednak zapomnieć o Safari. Chyba bardziej pasowało do mojego sadu. Czasami więc zaglądałem do Safari, pobyliśmy ze sobą krótko i znowu wędrowałem do Chrome’a. Pewnego dnia jednak odkryłem, że sytuacja się odwróciła – Safari zaczęło wygrywać szybkością. Z poczuciem pewnej ulgi wróciłem do domyślnej przeglądarki Apple, a ta nawet nie czyniła mi jakiś szczególnych wyrzutów.
Każda ta zmiana mocno nadwyrężała moją psychikę. Trudno rozstać się z kimś, kogo ma się u swojego boku przez kilka lat. Ciężko zmienić przeglądarkę, do której człowiek przyzwyczajał się kilka lat, która jest jego najważniejszym programem komputerowym. Ta nowa zwykle kusi szybkością, nowymi możliwościami, ale jednocześnie powoduje strach, że nagle coś przestanie działać po dawnemu, że runie nasz cyfrowy dom.
Kiedy przyglądam się dziś moim kolejnym przeglądarkom, dostrzegam, że w gruncie rzeczy nie różniły się podstawowymi narzędziami. Wszystkie miały pasek adresu, przyciski „w przód” i „do tyłu”. Kiedyś bardzo obawiałem się usunięcia guzika „home”, dziś żyję bez niego, nie odczuwając braku. Właściwie najważniejsza zmiana to połączenie pola wyszukiwania z polem adresu.
Intryguje mnie jednak coś innego – czy kiedyś pojawi się program, który stanie się ważniejszy do używania Internetu, niż przeglądarka? Albo czy ktoś wymyśli zupełnie inny sposób obsługi przeglądarki? Czy zaczniemy z Internetem rozmawiać?
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.