Piotr Lipiński: SAMOLOT JAK INTERNET, czyli skurczony świat
Jestem zdecydowanym zwolennikiem teleportacji. Obawiam się jednak, że nie dożyję czasów, kiedy kabiny do teleportacji staną się równie popularne, jak przydrożne Toy-Toye. Pozostaje mi więc korzystać z najbardziej niezwykłego wynalazku ludzkości - samolotu.
Jest coś wręcz nielogicznego w tym, że kupa żelastwa (czy też innych metali) może oderwać się od ziemi i poruszać w przestworzach. Gdybym nie zobaczył, to pewnie bym uznał, że ktoś mi wciska kit opowieściami o fruwających maszynach. Za chwilę pewnie powie, że wrócił z Marsa albo rozmawiał z delfinami. I choć wytłumaczenie fenomenu latania okazuje się sensowne, to wciąż mnie zdumiewa widok startującego samolotu. Za każdym razem instynkt podpowiada, że powinien spaść, a nie wznosić się. Tymczasem na moich oczach dzieje się cud techniki. Przy czym słowo „cud” traktuję niezbyt dosłownie, bo samolot lata dzięki racjonalnej wiedzy, czyli czemuś z natury sprzecznemu z cudami. Samolot to chyba najwspanialsze urządzenie, jakie kiedykolwiek skonstruował człowiek. Mojego podziwu nie zmienia przy tym fakt, że latania nie znoszę, o czym już kiedyś pisałem.
W podróżach samolotem jest coś podobnego do przemierzania Internetu.
Samolot - tak jak później Internet - zmniejszył świat. Uczynił to uwalniając nas od konieczności pokonywania kolejnych stref klimatycznych czy kulturowych w drodze do zamierzonego celu. Wsiadamy do maszyny w chłodnej Warszawie i po kilku godzinach lądujemy w gorących Atenach. Jadąc samochodem albo pociągiem - o pieszej czy konnej podróży nie wspomnę - przemierzylibyśmy pół Europy, czując na własnej skórze, jak rośnie temperatura i temperament miejscowej ludności.
Samolot odcina nas od tych przeżyć. To, jak sądzę, istotna zmiana w tym, jak odbieramy świat i przestrzeń. Dzięki samolotowi doświadczyliśmy skurczenia się kuli ziemskiej.
W tym też podobny jest Internet. Bo choć nie podróżujemy w nim w fizycznej postaci, to przecież oglądamy strony, filmy albo nawet uruchamiamy programy na komputerach, od których dzielą nas tysiące kilometrów. Dziś to spowszedniało - ale na początku mojej przygody z Internetem było to niezwykłe doznanie, wynikające z błyskawicznego dostępu do czegoś bardzo odległego w przestrzeni, na przykład do jakiegoś serwera w USA. Internet w Polsce pojawił się przecież niedługo po technologicznej epoce, w której telefoniczną rozmowę międzymiastową czy międzynarodową trzeba było zamawiać przez centralę i czekać godzinami na połączenie. Pamiętam ten zdumiewający przejściowy okres, w którym już można było się ze mną szybko skontaktować przy pomocy pagera albo maila, ale dodzwonienie się do niektórych miast w Polsce nadal wymagało zamawiania międzymiastowej. Przejście - i to dość szybkie - z epoki pań telefonistek do ery emaila było niezwykłym doznaniem technologicznym.
Tymczasem tak jak spowszedniał Internet, tak spowszedniały też - nawet wcześniej - podróże lotnicze. Coraz mniej w nich elitarnego romantyzmu, a coraz więcej tłumnej rzeczywistości.
W czasach PRL-u latanie kojarzyło się z luksusem.
Bo na pokładach samolotów LOT-u serwowano szynkę, trudno dostępną w sklepach na ziemi. A i alkohol można było pić bez ograniczeń. Stewardessy wydawały się nieziemsko piękne i szczęśliwe, bo przecież mogły bez przerwy podróżować po całym świecie - zwykli ludzie oddawali swoje paszporty zaraz po powrocie z zagranicy. Dziś to po prostu zwykłe kelnerki, serwujące częściej ohydną bułę, niż coś zjadliwego. Teraz zasiadając - co brzmi stanowczo zbyt dumnie - w fotelu pasażera samolotu mam wrażenie, jakbym się tłoczył w miejskiej komunikacji. Za chwilę pewnie ktoś czknie mi nad karkiem kiszonym ogórkiem.
Ale są takie miejsca, w których wciąż można poczuć namiastkę podniebnego romantyzmu. Jednak nie wtedy, gdy kupimy drogi bilet lotniczy, ale kiedy za znacznie mniejsze pieniądze wybierzemy się na pokazy lotnicze. Bo to na nich zetkniemy się z czymś, co w lataniu jest najbardziej niesamowitym połączeniem: ze zbitką nowoczesnej techniki, którą przecież uwielbiamy i z niezwykłymi umiejętnościami pilotów, które każdego chyba oczarują.
Jedna z moich ulubionych imprez to odbywające się co dwa lata potężne radomskie Air Show - niedawno mieliśmy tegoroczną edycję. Ileż tam można zobaczyć wspaniałych fotograficznych obiektywów!
Świadomie wspomniałem o obiektywach, a nie o samolotach, bo widok tych drugich jest czymś oczywistym. Ale samoloty uwiecznić chcą wszyscy, co samo w sobie jest zdumiewające. Swoje aparaty wyciągają i niedzielni fotoamatorzy, i pasjonaci fotografii lotniczej. Ci ostatni potrafią wykonać zdjęcia zapierające dech w piersiach, co tylko potwierdza, że nie wystarczy znaleźć się we właściwym miejscu - bo przecież niemal w tym samym znajdują się wszyscy - trzeba jeszcze umieć dostrzec właściwy kadr.
Amatora od mistrza dzieli niekiedy jedna tysięczna sekundy.
Tak jak inni lubię robić zdjęcia samolotom na pokazach, choć umiarkowanie znam się na tym rodzaju fotografii. Najmądrzejsze czego się nauczyłem to fakt, że im samolot wolniejszy, tym trudniej go sfotografować. Bo te wolniejsze z reguły mają śmigiełka. Jeśli chcemy mieć ostre zdjęcie czegoś latającego (czyli poruszającego się z dużą prędkością), to wybieramy w aparacie krótki czas naświetlania. Kłopot w tym, że ten krótki czas zamraża ruch śmigieł i nasz samolot albo helikopter wygląda, jakby w powietrzu wyłączył silniki - śmigiełka zdają się nieruchome. Żeby pokazać ich ruch, muszą na zdjęciu wyjść rozmazane, najlepiej żeby ładnie zataczały koło - tyle, że w tym celu musimy ustawić długi czas naświetlania. A wówczas całe zdjęcie jest „poruszone”. Wykonanie dobrego ujęcia wymaga sporego doświadczenia. Fotografowanie współczesnych odrzutowych myśliwców jest zdecydowanie prostsze - wybieramy krótki czas naświetlania, cieszymy się, jeśli nasz aparat ma sprawny autofocus i możemy skupić się na komponowaniu ładnych kadrów, bo technicznie i tak wyjdą dobrze.
Fotografia lotnicza ma jednak dla mnie jednak jedną wadą - z reguły brak na niej człowieka. Podziwiam różne rodzaje fotografii: krajobrazową, przyrodniczą, ale najwyżej cenię tę, w której to człowiek - a nie drzewo czy lew - jest głównym bohaterem. Lotnicy z reguły są jednak zbyt daleko od nas, abyśmy mogli ich sfotografować. A to przecież ich powinniśmy podziwiać co najmniej tak bardzo, jak inżynierów, którzy zaprojektowali samoloty.
Lotnicy na pokazach to współcześni gladiatorzy.
Mówię to całkiem serio. Bywa, że podniebne akrobacje kończą się śmiercią, bo zawsze odbywają się na krawędzi ryzyka. I to jest niestety ten aspekt pokazów lotniczych, który budzi mój sprzeciw - ryzykowanie dla zabawy publiczności.
W historii radomskiego Air Show zapisała się niestety śmierć kilku pilotów. Pamiętam moment, kiedy zginęli białoruscy lotnicy. Ich myśliwiec nagle zaczął się zniżać, jakby chciał wykonać jakiś zaskakujący manewr za ścianą lasu. Chwilę po tym, jak zniknął z oczu widowni, z ziemi uniósł się olbrzymi grzyb dymu. Ciszę, jaka zapadła wśród dziesiątek tysięcy oglądających, trudno zapomnieć.
To wyjątkowo przykry moment, kiedy człowiek uświadamia sobie, że ktoś zginął, zabawiając publiczność. Ale przecież z punktu widzenia pilota nie tylko o frajdę oglądających chodzi. Ważniejsze są raczej jego wewnętrzne przeżycia, towarzyszące wykonywaniu czegoś, co jest dostępne tylko dla wąskiego grona wybrańców.
Samoloty, nawet jeśli nimi nie latamy i nie oglądamy, potrafią wzbudzać spore emocje. Wystarczy przypomnieć sobie, ile zamieszania było wokół naszych F-16 i „Dreamlinerów”. Ale dopiero obserwując „na żywo” akrobacje lotnicze stykamy się z niesamowitym przykładem tego, jak niezwykła technika łączy się z równie niezwykłymi ludzkimi umiejętnościami. Samolot to triumf i ludzkiego rozumu, i ludzkiej odwagi.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN