Piotr Lipiński: NOWA DEFINICJA TELEWIZJI, czyli gwiazdy kręcą loda
Chcesz zarobić więcej, robiąc mniej? W życiu nie przypuszczałem, że to takie proste. A od zeszłego tygodnia już wiem - wystarczy wyjść za mąż lub się ożenić.
Z okazji wkroczenia na nową drogę życia możemy oświadczyć naszemu zleceniodawcy, że dokończymy malowanie, ale nie za tydzień, tylko za pół roku. I tylko wtedy, jeśli nam trochę dopłaci. Poprzednie nasze zobowiązanie straciło moc wraz ze ślubnym pocałunkiem.
Taki manewr właśnie przeprowadziła Cyfra+ żeniąc - czy też wychodząc za mąż, ewentualnie zawierając związek partnerski - z telewizją „n”. Połączonej ofercie wręczono bukiet kwiatów ze wstążką „Nowa definicja rozrywki”.
W moim przypadku ta rozrywka ma wyglądać tak: jakiś czas temu Cyfra+ zobowiązała się, że do końca roku będzie wyprowadzać na spacer mojego psa. Ale z powodu wkroczenia na nową drogę życia zamiast psa zamierza wyprowadzać kota, za co mam jednak zapłacić więcej. Gratis dostanę trzy miesiące głaskania pod włos. Tylko że ja nie mam kota.
To bardzo ciekawe podejście do biznesu, bo przypomnę, żadna z tych firm nie zbankrutowała. Ot, po prostu doszła do wniosku, że teraz będzie trochę inaczej zarabiać, a dotychczasowe zobowiązania obchodzą ją mniej więcej tyle, co mnie losy bohaterów „Klanu”. Czyli nie obchodzą w ogóle.
Znudziła ci się robota tramwajarza? Wysiadasz w połowie trasy i idziesz do domu. Ewentualnie przesiadasz się do taksówki i oferujesz podwiezienie pasażerów za wyższą stawkę.
Generalnie - wygląda na to, że ktoś chce mnie zrobić w trąbę.
No ja przepraszam bardzo, takie numery mogą robić tylko rządy - czyli na przykład ograbić ludzi z części oszczędności, ulokowanych w bankach. I udawać, że wszystko jest w porządku, a nawet odbywa się w trosce o złupionych obywateli. Ale jeśli już nawet prywatne firmy zaczynają dowolnie dysponować moimi pieniędzmi - wymagać więcej za to, do czego wcześniej zobowiązały się w niższej cenie - to zasadniczo odbywamy właśnie podróż w czasie do wesołego okresu Dzikiego Zachodu. Dlatego warto bliżej przyjrzeć się tej sprawie nawet jeśli nie jest się klientem NC+. Bo to historia, w której możemy dobrze zaobserwować współczesne relacje między korporacjami i klientami. Oraz miejsce w tym wszystkim organów państwa i Internetu.
Afera z NC+ ożywiła Facebooka.
Profil Anty NC+ stał się sieciowym miejscem, gdzie ostatnio można spotkać najwięcej znajomych. Złośliwie mówiąc - to pierwszy przypadek, kiedy social media odegrały poważną rolę w działalności dużej firmy. Wymierną. Konkretną. Nie tak enigmatyczną i ulotną, jak korzyści z utrzymywania fanpejdży na Facebooku.
Tym razem wirtualność stała się boleśnie rzeczywista, bo na Facebooku tysiące klientów znalazło miejsce, w którym może wyrazić swoje oburzenie - pod wodzą anonimowego do niedawna studenta. To jest dopiero marketingowe tsunami. Prezesi - przynajmniej ci, których znam - z Facebooka raczej nie korzystają, bo z reguły nie mają czasu. Ale od dziś zaglądanie na „fejsa” mogą wpisać w swoje zawodowe obowiązki. Teraz już nie wystarczy przewidywać, jak na działania firmy zareaguje prasa czy telewizja. Trzeba liczyć się z mediami społecznymi - czyli zbiorowym głosem klientów. To właśnie na Facebooku zaczęła się burza, którą dopiero później dostrzegły gazety. Bez social media mogłaby się rozmyć, bo dla prasy to niezbyt nośny temat, a ludzie nie mieliby gdzie wylewać swoich żali. Być może na tym przykładzie - dziejącym się właśnie na naszych oczach - uczyć się będzie wielu obecnych i przyszłych menedżerów. Może w przyszłości zapytają parę agencji interaktywnych, jaką mają strategię sieciowej obecności firmy, poza kupowaniem lajków, konkursami i słitaśnymi fotografiami. A szczególnie jakie mają awaryjne plany na wypadek, gdy sytuacja wymyka się spod kontroli.
Po świętach nawet urząd dostrzegł to, co zwykli ludzie widzieli już przed świętami. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wszczął postępowanie w sprawie NC+. Bardzo to miłe. Wzorem UOKiK policja powinna przyjeżdżać do wszelkich wezwań nie wcześniej, niż dobę po telefonicznym zgłoszeniu.
Czepiam się tego złośliwie i tendencyjnie.
Ktoś pewnie jednak oderwał się od wielkanocnego jajeczka, żeby przeanalizować sprawę, bo decyzja zapadła od razu po świętach. Ale wypadło to trochę kiepsko. Sprawa potencjalnie dotyczy ponad dwóch milionów Polaków - na tyle można oszacować liczbę klientów Cyfry+ i telewizji „n”. I przez ponad tydzień nie uzyskali oni żadnego wsparcia ze strony państwa. Popyskowali na Facebooku i powkurzali się przy świątecznym stole. UOKiK zareagował mniej więcej z takim samym refleksem, jak premier Tusk w sprawie ACTA. Po raz kolejny okazało się, że ludziom łatwiej skrzyknąć się w sieci, niż urzędom dopełnić swoich procedur.
To oczywiste? Wcale nie. A jeśli już, to tylko w sprawie biurokracji, a na pewno nie Internetu. Pamiętam historię sprzed kilkunastu lat, kiedy grupa czytelników zamierzała zaprotestować przeciwko mojemu tekstowi o pornografii w sieci. Burzyli się długo na grupie dyskusyjnej, ale w efekcie nie wysłali nawet listu ani maila do redakcji. Granica między tym co wirtualne, a tym co realne była wówczas dość wyraźna. Dziś cyfrowy gniew szybko wylewa się poza sieć.
Przyglądając się całej sprawie zastanowiłem się, ile płacę za telewizję.
I wyszło mi niezbicie, że stanowczo za dużo. Przynajmniej w porównaniu do opłat za Internet.
Telewizja służy mi głównie do tego, żeby wieczorem przepstrykać kanały. Internet towarzyszy cały dzień. Nawet jeśli zdarzają się tygodnie, że obejrzę kilka filmów, to i tak czas spędzony przez telewizorem jest zdecydowanie krótszy, niż przed komputerem. To dlaczego wciąż płacę za tv więcej niż za sieć? Czemu wcześniej nie przyszło mi do głowy takie przeliczenie?
Bo z telewizją jest trochę tak, jak z telefonem naziemnym. Zrezygnowałem z niego kilka lat temu, gdyż nie sięgał do mnie kabel telekomunikacji. I od tamtej pory telefonu naziemnego w ogóle mi nie brakuje. Ale wcześniej nie potrafiłem się rozstać z tym kabelkiem telefonicznym, jakby wiązał mnie z Matrixem. Wydawał się czymś oczywistym, dorastałem w czasach, kiedy na podłączenie linii naziemnej czekało się miesiącami. Jak więc z tego tak po prostu zrezygnować?
Podobnie z telewizorem, który stał w mieszkaniu, od kiedy pamiętam. Telewizja to nie potrzeba - to sprawa myślenia. A raczej bezmyślności. Trochę na zasadzie - wyłączam myślenie, włączam telewizję. Nie potrzeba wyobraźni, niemal wszystko jest dosłowne. Ale rozstać się z nią równie trudno, jak z naziemnym telefonem.
Bez przesady oczywiście - im dalej zagłębimy się w kanały w dekoderze, tym programy staną się ciekawsze. Ostatnią ofertę telewizji satelitarnej wybrałem ze względu na obecność jednego - dokładnie jednego - kanału z filmami dokumentalnymi, którego nie miała konkurencja.
Ale i tak coraz rzadziej czekam na jakiś materiał. Może dlatego, że odzwyczaiłem się od zaglądania do programu telewizyjnego? Kiedy byłem dzieckiem, ludzie kupowali wredną „Trybunę Ludu”, bo miała najładniej wydrukowany program telewizyjny. Wyczytać się z niego nie dało się zbyt wiele, bo kanały telewizyjne były dwa, oba państwowe. Za mądrą w telewizji robiła Irena Dziedzic, a za rozrywkę „Studio 2”.
W tamtych czasach wydawało się, że jeśli w Polsce byłyby dziesiątki kanałów, jak na Zachodzie, to telewizję można by oglądać na okrągło i jeszcze żal byłoby tego, czego człowiek w ciągu doby obejrzeć nie zdoła. A teraz, jak to napisał kiedyś mój kolega, widz zajmuje się głównie strzelaniem z pilota do telewizora.
Jakiś czas temu przypuszczałem, że ludzie zaczną uciekać od telewizji do Internetu.
Bo w gruncie rzeczy recepta na telewizyjny program jest dość prosta - zaproszony gość powinien się popłakać, a prowadzący ładnie uśmiechać. Emocje - to słowo wbijane do głowy każdemu, kto pracuje po drugiej stronie telewizyjnego ekranu. Widz może niczego nie zrozumieć, grunt, żeby oglądając umarł ze śmiechu albo ze wzruszenia.
Ale o ile papierowa prasa wyraźnie traci czytelników, to telewizja ma się całkiem dobrze. A co gorsza okazało się, że zwyczajnie idealizowałem sieć, wyobrażając sobie, że dostarczy zdecydowanie poważniejszych treści. Jednak od telewizora nie bardzo jest jak się uwolnić. Niezbyt zachęcająca wydaje się ucieczka od telewizyjnych teleturniejów „Gwiazdy kręcą loda” do sieciowego serwisu Jebzpatyka.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN