"Czytałem o tym na Facebooku", czyli rzecz o tym, jak Facebook i Google pożerają media
Szczerze mówiąc, mam takie podejrzenia od dłuższego czasu. Facebook i Google pożarły internet już do tego stopnia, że czytelnicy często nawet nie mają świadomości, gdzie potem trafiają z nich do konkretnego artykułu.
Stary internet wyglądał tak, że jak nie znałeś adresu strony internetowej, to nie miałeś za wiele do zrobienia w internecie. Media społecznościowe nie istniały. Mieliśmy wyszukiwarki, ale w porównaniu z dzisiejszym Google'em były one bardzo proste i prymitywne. Poza tym tamta sieć była mała, to nie było tak, że Google wyrzucał kilkanaście tysięcy stron z odpowiedzią na nawet najbardziej durne pytanie.
Nie dziwcie się zatem, że wtedy ludzie przywiązywali olbrzymią wagę do łatwej do zapamiętania domeny. Że drukowano wielkie bannery reklamowe z adresami stron, że malowano je sobie na samochodach, a w programach telewizyjnych niezwykle uważnie, niczym do nie do końca trzeźwego widza, literowano (z obowiązkowym www) adres strony.
Dziś tego problemu nie ma. Internet jest wielki, ale wzajemnie ze sobą sprzężony.
Google i Facebook to w Polsce fantastyczne źródło ruchu. W przypadku Bezprawnika - we dwójkę stanowią 2/3 dziennych wejść na naszą witrynę. Oczywiście wśród nich są też stali, facebookowi czytelnicy, ale tak naprawdę tylko 1/3 osób decyduje się, by początek swojego dnia rozpoczynać od wpisania (www.) bezprawnik.pl w przeglądarce, by sprawdzić co tam słychać na ich ulubionym portalu. Myślę, że w przypadku wielu stron w polskiej sieci ten współczynnik wygląda bardzo podobnie.
Co ciekawe (i smutne), wiele wskazuje jednak na to, że bardzo dużo osób, które zaglądają na nasze witryny każdego dnia, nawet nieszczególnie interesuje się tym, dokąd trafia.
Nie patrzą na logo i szybko wyrzucają je z pamięci, konsumują tylko treść. Z badań przeprowadzonych przez Reuters Institute for the Study of Journalism wynika, że 81% osób wchodzących bezpośrednio na stronę w internecie jest w stanie powiązać jej treści z konkretnym wydawcą. W przypadku Facebooka współczynnik ten był już znacząco niższy (47%), a najgorzej, jak się domyślacie, wygląda to w przypadku Google'a (37%).
No cóż, nie będę ukrywał, że ten wynik mnie nie zaskakuje, natomiast oczywiście serwisy internetowe, nawet przy pełnej świadomości tego faktu, nie mają zamiaru nic z tym robić. Czytelnik z Google, nawet jeśli jest czytelnikiem najmniej świadomym, z biegiem czasu staje się widzem najłatwiejszym o pozyskania.
Stali czytelnicy oczekują wysokiej formy i jakości. Czytelnikom z Facebooka trzeba dać dużo emocji. A Google każdego dnia jest gwarantem pewnej widowni - niestety niezbyt świadomej naszej marki, choć oczywiście i tutaj są wyjątki.
Co jednak ciekawe, w innym miejscu badania wskazują, że choć internauci nie są w stanie wskazać konkretnego portalu, na którym znaleźli dane treści... pamiętają, gdzie je znaleźli, czyli czy trafili tam z Facebooka, czy z Google. Daleki jestem od rzucania kamieniem, ponieważ sam reaguję w bardzo zbliżony sposób i choć codziennie klikam w wiele linków w sieci, faktycznie zdarza mi się nie do końca pamiętać, kto był autorem czytanych artykułów. Rozwój mobilnego internetu nie sprzyja też ekspozycji marki, gdzie zwykle sprowadza się ona do górnej belki.
Badania potwierdziły też, że na braku rozpoznawalności tracą generalnie... mniejsze portale. Czytelnik jest więc w stanie przypomnieć sobie, że czytał dany artykuł na Onecie, ale jeśli był to jakiś serwis z gatunku "jeden popularny tekst życia", to szanse powtórzenia jego nazwy znacząco maleją.
Osobiście nie zgadzam się jednak z poglądem, że wycofanie marki z Google czy z Facebooka może pomóc w zwiększeniu jej rozpoznawalności. To prawda, że duże portale troszkę nam ją pożerają, ale jestem przekonany, że zdecydowana większość bezpośrednich wejść, jakie notujemy każdego dnia, jest jednak rezultatem uprzedniej obecności w wyszukiwarce i mediach społecznościowych.