Gdyby tylko więcej twórców remasterów wpadało na taki świetny pomysł, jak w BioShock: The Collection
Ponownie zanurzyłem się na głębokość tajemniczego, podwodnego miasta Rapture. Powrót w niesamowite miejsce nie tylko przypomniał mi, czym są dobre FPS-y dla jednego gracza, ale również pokazał, że remaster nie musi być nudny.
BioShock: The Collection do dwupłytowe wydanie popularnej serii wizjonerskich gier FPS. Na pierwszej płycie znajdziemy klasyki BioShock oraz BioShock 2, z kolei na drugim krążku wypalono najnowsze BioShock: Infinite.
Przyznam, że do BioShock: The Collection podchodziłem jak pies do jeża.
Jako gracz, który przeszedł wszystkie gry zawarte w Kolekcji, nie czułem wyraźnego powodu, aby wracać do podwodnego miasta Rapture oraz podniebnej, przepięknej Kolumbii. Zestaw remasterów uruchomiłem bardziej z redakcyjnego obowiązku, niżeli szczerej chęci.
Nie minęło jednak kilka minut, a ja już wsiąkłem w niesamowity świat wykreowany przez Kevina Levine. Przypomniałem sobie, jak drobiazgowe, skomplikowane i dopieszczone detalami są to produkcje. Każdy BioShock ma coś pod triggerem, że chce się strzelać i strzelać. Z kolei niesamowita historia wciąga mocniej, niż ruchome piaski.
Nie chcę wpadać w startą mantrę „dawniej było lepiej”. Trudno jednak nie iść tym tokiem myślenia, gdy produkcja z 2007 roku daje mi więcej frajdy i satysfakcji, niż większość współczesnych pierwszoosobowych strzelanin. Nawet biorąc pod uwagę, że już ją kiedyś przeszedłem, od A do Z.
Nie o jakości gier chcę jednak napisać, a świetnym dodatku, który sprawia, że BioShock: The Collection jest wyjątkowe.
Pierwsza część gry została wyposażona w zupełnie nową opcję - „muzeum”. Myślałem, że wzorem innych wydań starszych gier na ósmą generację sprzętu, zobaczę coś na kształt planszy z grafikami koncepcyjnymi, projektami postaci i tak dalej. Bardzo się pomyliłem.
Owe „muzeum” to naprawdę muzeum. Trójwymiarowe. Interaktywne. Po którym można się swobodnie poruszać i rozglądać. Zlokalizowany w sekretnej części podwodnego miasta obiekt jest zupełnie nową lokacją, która została wypchana niesamowitą zawartością.
Przechadzając się po muzeum, możemy zobaczyć pierwsze projekty postaci, lokacji i przeciwników. Tyle tylko, że w formie prawdziwych modeli 3D, nad którymi pracowali producenci BioShocka w latach 2005 - 2007! Te zostały na nowo zaimportowane do gry, chociaż wcześniej zostały z nich wycięte.
Muzeum pokazuje, że BioShock miał być początkowo zupełnie inną grą.
Pierwsze modele postaci przedstawiające przeciwników sugerują, że grze Kevina Levine było znacznie bliżej serii Resident Evil. Nie będę wam zdradzał, czym w pierwotnej wizji producentów były „siostrzyczki” towarzyszące „wielkim tatuśkom”, ale oryginalne projekty robią piorunujące wrażenie.
To naprawdę niesamowite uczucie, przechadzać się po muzeum i obserwować rozwój gry. Widzieć nie tylko zmiany w projektach postaci, broni i poziomów, ale również tego, czym miał być sam BioShock. Ostatecznie dostaliśmy niezwykle grywalną opowieść o antyutopii, lecz początkowo zapowiadało się na coś zupełnie, zupełnie innego.
Świetny dodatek! Chociaż przytłaczająca część graczy przejdzie obok niego obojętnie, dla fanów serii to prawdziwy skarb. Prawdziwa perełka, która zasługuje na wzmiankę i te kilka osobnych akapitów. Jestem pod wrażeniem pomysłowości twórców remastera i życzyłbym sobie, ani inni producenci odświeżonych gier wideo szli podobnym tokiem myślenia.
Wielka szkoda, że muzeum zostało poświęcone tylko pierwszej grze z serii.
W BioShock: The Collection podobnego obszaru do zwiedzania nie dostała ani kontynuacja, ani powalające wizualnie Infinity. Obie gry posiadają za to pełen pakiet rozszerzeń. W te naprawdę warto zagrać. „Minerva’s Den” to jedno z najlepszych DLC całej branży gier wideo. Jako ciekawostkę dodam, że to właśnie twórcy tego dodatku stworzyli później wzruszające Gone Home.
Nie traktujecie tego wpisu jako recenzję BioShock: The Collection. Chciałem wam pokazać, że remastery nie zawsze muszą być nudnymi, odgrzewanymi kotletami. Wystarczy dobry pomysł na unikalną, dodatkową zawartość, aby „skok na kasę” zamienił się w „skarb dla oddanego fana”.