Pokochałem grę, znienawidziłem siebie. The Division - recenzja Spider's Web
Jesteśmy od siebie zupełnie różni. Jeden pisze o technologiach, drugi liczy pieniądze w poważnej firmie, trzecia studiuje filologię. Mamy całkowicie odmienne gusta. Również, jeżeli chodzi o gry wideo. Mimo tego, przez ostatnie kilka dni każde z nas pozostawało myślami przed konsolą, mimo obecności w pracy lub na uczelni. Cały czas snuliśmy scenariusze zdobywania poziomów doświadczenia i potężnych broni. The Division udało się to, co potrafią gry nieliczne – całkowicie zawładnęło wolnym czasem, który w całości przeznaczyłem na niezdrowe maratony przed telewizorem, w towarzystwie znajomych.
The Division stało się dla nas rytuałem. Obowiązkowym codziennym punktem, na który wyczekiwało się w murach uniwersytetu oraz na biurowych korytarzach. Wzorem Destiny oraz Diablo, najnowsza gra Ubisoftu sięgnęła po wszystkie możliwe uzależniające schematy. W The Division mamy poziomy doświadczenia do wbicia, potężny ekwipunek do zgarnięcia, cykliczne misje do wykonania, niezwykle rzadkie przedmioty do odkrycia i tak dalej.
Produkcja posiada wszystkie najbardziej przywiązujące do ekranu mechanizmy MMO, zachowując przy tym hollywoodzką oprawę.
Kluczowym elementem The Division nie jest filmowa akcja oraz oskryptowane, niezwykle efektowne sceny. Akurat tego w grze Ubisoftu jest jak na lekarstwo. To nie jest kolejny Far Cry, Assassin’s Creed czy Rainbow Six. The Division skupia się na eksploracji niesamowicie odwzorowanego Nowego Jorku, powtarzalnych starciach z powtarzalnymi przeciwnikami oraz wykonywaniu tych samych misji, dzień po dniu. Wzorem większości MMO, zabrakło miejsca na ciekawą fabułę i świetne doznania dla jednego gracza.
Oczywiście bawić się samemu jak najbardziej można. Trzeba jednak pamiętać, że The Division to gra drużynowa. Wspólne wałęsanie się po Wielkim Jabłku razem z trzema znajomymi daje największą frajdę i to z myślą o takiej rozgrywce powstała ta produkcja. Jej szkielet to kooperacyjna rozgrywka, która wynagradza braki w scenariuszu drużynowymi, taktycznymi starciami. Z tej perspektywy zabawa solo to tylko smutny cień możliwości, jakie oferuje ten tytuł. Naprawdę szkoda psuć sobie doznania, nie mając paczki znajomych pod ręką.
Chociaż twórcy The Division obrażają się na porównanie ich gry z Destiny, ostateczny cel obu tych tworów jest dokładnie taki sam.
Chodzi o zdobycie jak najpotężniejszego sprzętu, dzięki któremu wyróżnimy się na tle innych graczy, a przy okazji sponiewieramy ich w trybie PvP. Możecie być pewni, że grając w The Division wcale nie będziecie chcieli ratować Nowego Jorku i wałęsających się bez celu mieszkańców. Bardzo szybko odkryjecie, co jest tutaj naprawdę ważne – wyposażenie, które wzorem Diablo wypada z pokonanych przeciwników, codziennych aktywności oraz skrzyń ze skarbami.
The Division to grind w najczystszej postaci. Gra posiada aż trzy rodzaje walut. Najciekawsze wyposażenie jest do nabycia za te najtrudniejsze do pozyskania monety. Aby zdobyć ich więcej, musimy regularnie wykonywać misje, codziennie logując się do świata gry. Nim się obejrzałem, stałem się więźniem sprytnie skonstruowanego systemu, na modłę Diablo oraz Destiny. Zostałem stałym bywalcem serwerów, systematycznie powiększając mieszek z monetami. Wszystko po to, aby położyć ręce na lśniących, złotych broniach krzyczących do mnie ze stoisk sprzedawców.
Grind to nie jedyny element z MMO zaczerpnięty w The Division. Drugim jest magia i specjalne umiejętności.
Nowa gra Ubisoftu jest sygnowana nazwiskiem Toma Clancy’ego. Z tego powodu producenci twardo stąpają po ziemi, nie wprowadzając do swojego tytułu zombie, potworów ani innych mutantów. A szkoda. The Division to ludzie przeciwko ludziom, doświadczeni żołnierze walczący z bandytami i zbuntowanymi stróżami prawa. Trudno wpleść tutaj specjalne umiejętności w stylu World of Warcraft. Ubisoftowi jednak się udało.
Korzystanie z unikalnych skilli to jeden z najlepszych punktów tej gry. Twórcy połączyli realizm swojego świata z cechami MMO, dając nam naprawdę unikalną mieszankę. Magiczne pociski zastąpiły granaty. Drewniane tarcze ustąpiły miejsca nowoczesnym zasłonom, które można swobodnie przestawiać. Artefakt strzelający do zbliżających się przeciwników przemienił się w zautomatyzowaną wieżyczkę obronną. Świetnie sprawdza się to w praktyce.
Chociaż The Division nie posiada podziału na klasy, szereg rozmaitych umiejętności oraz modyfikatorów pozwala na stworzenie swojego własnego, spersonalizowanego builda. Mój znajomy został cennym wsparciem, miotającym apteczkami i pakunkami medycznymi na lewo i prawo. Drugi zamienił się w chodzącą fortecę, z własnymi mobilnymi osłonami i umiejętnościami zwiększającymi naszą obronę. Ja z kolei zostałem mistrzem gadżetów, rozstawiającym wieżyczki obronne i przylepne ładunki wybuchowe.
Gigantyczny wpływ na naszą postać ma również broń, którą decydujemy się zabrać ze sobą na misję.
Bałem się, że pod tym względem The Division zostanie maksymalnie spłycone. Na całe szczęście jest inaczej. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby chwycić za potężny karabin snajperski i strzelać do przeciwników ze znacznej odległości. Ba, producenci wręcz zachęcają do takiego eksperymentowania, poszerzając lokacje o wiele kapitalnych gniazd snajperskich i alternatywnych dróg do celu.
Bocznymi ścieżkami na pewno będą biegać miłośnicy strzelb, zachodzący przeciwników po skrzydłach i zadający gigantyczne obrażenia z bliskiej odległości. Bezpiecznym rozwiązaniem wydaje się natomiast karabin maszynowy, idealny na średnie odległości. Broń maszynowa dominuje w tym momencie na serwerach i zupełnie się temu nie dziwię. To najbardziej uniwersalne rozwiązanie, które swoje wady obnaża dopiero w trybie PvP.
Niestety, pod względem mechaniki ostrzału, The Division jest zaledwie poprawne. Miesiące temu rozpływałem się nad systemem, który osiągnęło Bungie przy Destiny. W tamtej grze każda pukawka wydawała się wyjątkowa, miała swój charakter i swój pazur. Brakuje mi tego w grze Ubisoftu. Kolejne bronie wyglądają i zachowują się niemal tak samo. Różnice czuć dopiero korzystając z tych najbardziej unikalnych, złotych narzędzi zniszczenia. Miną jednak tygodnie, nim skompletujecie je wszystkie.
Na całe szczęście przeciętną wymianę ognia świetnie urozmaica system chowania się za osłonami. Wzorem Gears of War, korzystanie z niego jest absolutnie niezbędne, aby przeżyć. Nawet walcząc z przeciwnikami słabszymi o dobre kilka poziomów doświadczenia. Pamiętajcie - najpierw bezpieczeństwo, później obrażenia.
Wcześniej wspomniałem o trybie Player vs Player. Ubisoft ma tutaj naprawdę ciekawy pomysł, którym chce przedłużyć żywotność gry.
W środku Nowego Jorku twórcy umieścili rozległą Strefę Mroku. To najniebezpieczniejsze miejsce w całej zrujnowanej aglomeracji i najlepsze, co mogło przydarzyć się tej grze. Do Strefy Mroku wchodzą tylko najbardziej doświadczeni agenci The Division… lub ci najbardziej szaleni. To właśnie na tym obszarze część graczy odchodzi od zmysłów i zaczyna atakować swoich towarzyszy. Wcześniejsze sojusze przestają obowiązywać, a zaczyna dominować żądza zdobycia jak najlepszego wyposażenia. Nawet jeżeli to znajduje się w plecaku naszego towarzysza.
W Strefie Mroku możemy walczyć zarówno z komputerowymi przeciwnikami, zwiększając rangę eksploratora tego niebezpiecznego miejsca, jak również z innymi graczami. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby posłać serię z karabinu w kierunku awatara innego człowieka, walczącego właśnie z bandytami. Ze zwłok jego postaci możemy podnieść zdobyty ekwipunek, ale w zamian za niegodziwy akt agresji dostajemy status łotra.
Łotr nie ma lekko! Jest widoczny na radarach innych agentów, z kolei za jego ubicie dostaje się naprawdę sporo punktów doświadczenia i waluty. No i oczywiście skradzione przedmioty będące na jego wyposażeniu. Na całe szczęście ranga rabusia nie zostaje przylepiona do gracza na stałe. Po upłynięciu odpowiedniego czasu, dostosowanego do wagi przewinienia, gracz zostaje oczyszczony ze statusu łotra i znika z radarów.
Możliwość wbicia noża w plecy innym graczom to niesamowicie ciekawa koncepcja, która została świetnie zrealizowana. W Strefie Mroku panuje gigantyczny poziom zagrożenia biologicznego. Z tego powodu zdobyte tutaj wyposażenie nie może zostać wyniesione poza obszar kwarantanny. Zamiast tego, zamawiany jest transport przy użyciu helikoptera, w jednym z kilku stworzonych do tego miejsc. Po wystrzeleniu flary sygnalizacyjnej rozpoczyna się gra z czasem, chciwością i własnymi nerwami.
Wyobraźcie to sobie – w plecaku macie niezwykle cenną broń, której poszukiwaliście tygodniami. Nie możecie z niej skorzystać od razu, bo najpierw musi zostać odkażona. W tym celu zamawiacie helikopter. Wystrzeloną przez was racę widzą wszyscy gracze dookoła. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby oni również udali się na płytę lądowiska. Widząc waszego awatara z powiększonym plecakiem, pozostali wiedzą, że macie do przetransportowania coś cennego.
Obcy mogą otworzyć w waszym kierunku ogień. Mogą, ale nie muszą. Nie warto strzelać jako pierwszy, bo ze statusem łotra nie wyniesiemy ze Strefy Mroku żadnego ekwipunku. Z drugiej strony, podczas załadowywania zdobytych skarbów na helikopter jesteśmy całkowicie bezbronni. Rozpoczyna się gigantyczna gra nerwów, od której nie raz i nie dwa wstałem z fotela, z napięciem odliczając sekundy do odlotu maszyny. Coś niesamowitego. Nawet na tyle, że niebawem zobaczycie na Spider’s Web osobny materiał poświęcony tylko temu miejscu.
Kontrowersyjnym tematem jest oprawa wideo. Wzorem większości gier Ubisoftu, finalny produkt znacząco różni się od tego zaprezentowanego na pierwszych materiałach reklamowych.
Grafika w The Division jest znacznie, znacznie gorsza od tej, którą widzieliśmy podczas pierwszych prezentacji. Mimo tego, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że zakochałem się w zrujnowanym Nowym Jorku. Pod względem detali i szczegółów, ta gra odstawia konkurencję o całe kilometry. Jeżeli mówimy o złożoności otwartych obszarów, chyba tylko Wiedźmin może konkurować z tą produkcją. Skyrim, Fallout, Dragon Age – wszystkie te tytuły The Division znajda na śniadanie.
Nowy Jork jest naprawdę piękny. Wręcz zbyt piękny, jak na powtarzalne, generyczne misje poboczne wykonywane na jego ulicach. Podczas rozgrywki miałem wrażenie, że ekipa odpowiedzialna za wykonanie lokacji to zupełnie inna liga od drużyn tworzących zadania oraz scenariusz. Niemal mam na złe producentom, że ci tak niedostatecznie wykorzystali kapitalny otwarty teren.
Niestety, bardzo szybko Nowy Jork zlewa się w niewyraźną całość. Producenci dołożyli wszelkich starań, aby niesamowita aglomeracja była jak najwierniejsza oryginałowi. Obrywa na tym zróżnicowanie. Kolejne przecznice wyglądają bardzo podobnie i trudno znaleźć niesamowite, silnie odróżniające się od reszty miejsca. Ciekawie zaczyna się robić dopiero na terenie misji fabularnych.
Nie sposób nie napisać również o niesamowitych efektach pogodowych. Spacer po wirtualnym Nowym Jorku podczas nocnej śnieżycy to wyjątkowe doświadczenie. Ograniczona widoczność, łuny płomieni unoszące się nad palącymi się samochodami i budynkami – coś rewelacyjnego. Jedna z tych scen, która zapada w pamięć gracza po wsze czasy. Naprawdę nie przesadzam.
Mimo zachwytów nad Strefą Mroku oraz Nowym Jorkiem, jestem daleki od hurra-optymistycznej rekomendacji.
Pomimo niezwykle atrakcyjnego opakowania, The Division to nie jest gra dla każdego. Fani fabularnych kampanii na modłę Call of Duty nie mają tutaj czego szukać. Podobnie jak miłośnicy niezwykle realistycznych, niezwykle wymagających taktycznych shooterów. Najnowsza gra Ubisoftu to jedyna w swoim rodzaju hybryda, adresowana do grona odbiorców, którzy zjedli zęby na Destiny i Diablo, lubią MMO oraz kochają charakterystyczne dla Ubisoftu znajdźki, rozsiane po mapie i zmuszające do eksploracji.
Zalety
- Niesamowity, piękny Nowy Jork
- Połączenie wojskowego realizmu z poziomami doświadczenia, umiejętnościami i klasami
- Strefa Mroku to najlepsze, co przytrafiło się tej grze
- Bogactwo zróżnicowanego arsenału
- Błyskawiczne reakcje producentów na błędy i exploity
- Codziennie jest po co logować się na serwery
- Zabawa dopiero zaczyna się po wbiciu maksymalnego poziomu
- Twórcy mają długofalowy plan rozwijania The Division, w tym o darmowe dodatki
- Jeżeli lubicie Destiny, będziecie mieli świetną odskocznię od gry Bungie
Wady
- Nie podchodź do tej gry bez paczki znajomych gotowych na wspólną zabawę
- Fabuła, scenariusz i narracja to jeden wielki żart
- Grind, grind i jeszcze raz grind - nie każdemu to odpowiada
- Brakuje klasycznych trybów PvP, takich jak drużynowe starcia
- Gdzie są moje raidy?!
- Zawartości "end-game" jest znacznie mniej niż w Destiny
- Model strzelania jest zaledwie poprawny
- Powtarzalni przeciwnicy
Sam jestem zachwycony. Jeżeli jednak odrzuciło was od Destiny, w tym przypadku może być podobnie. Historia i fabuła to jedno wielkie rozczarowanie, z kolei samotna rozgrywka jest jedynie zmarnowaniem potencjału drzemiącego w tym tytule. To nie jest produkt, który uruchamia się na godzinkę po powrocie z pracy. To monstrum, przy którym spędzasz tyle czasu, że wstajesz z podkrążonymi oczami, nienawidząc siebie z całego serca.