Piotr Lipiński: WSZYSCY JESTEŚMY JAPOŃCZYKAMI, czyli zgubny rytuał
Pora ze smutkiem przyznać - życie upływa mi po niewłaściwej stronie aparatu fotograficznego. Co, jak przypuszczam, dotyczy również znacznej części Szanownych Czytelników.
Oglądałem finał piłkarskich Mistrzostw Świata, bowiem na piłce znam się równie dobrze jak każdy Polak. Poza trenerami rzecz jasna. A ponieważ tym razem piłka nie chciała wpadać do bramek, to skupiłem się na innych obrazach. Rzuciło mi się w oczy, że na trybunach niemal wszyscy, włącznie z VIP-ami z FIFA, co chwilę robią jakieś zdjęcie albo nagrywają filmiki. Zamiast patrzeć, jak nieszczęśnicy na boisku wypruwają z siebie żyły, wylewają hektolitry potu, zamiast współodczuwać z nimi przerażające zmęczenie, widzowie po prostu sięgali po smartfony i cyk, robili zdjęcie. Jakby zjadali kolejnego chipsa.
Właściwie po co tyle nagrywamy, fotografujemy? Czy nie odbiera nam to przyjemności uczestniczenia? A szerzej mówiąc – przyjemności życia?
Dwadzieścia, trzydzieści lat temu w żadnym wypadku czegoś takiego byśmy nie zobaczyli. Ludzie na trybunach w skupieniu oglądaliby mecz, wrzeszcząc oczywiście co chwilę, ale fotografowanie pozostawiając zawodowcom. Tylko niektórzy parę razy sięgnęliby po aparat, który przynieśli na trybuny. Ale byliby to raczej zdeklarowani fotoamatorzy, niż przeciętni widzowie, bo ci w ogóle nie mieliby ze sobą żadnych aparatów.
Niby to nic odkrywczego, wszędzie wokół zobaczymy takie scenki. I właśnie o to chodzi. Ludzie coraz więcej czasu spędzają na fotografowaniu a nie na oglądaniu. To „zdobycz” ostatnich lat.
Psycholog mógłby powiedzieć więcej o tym, jak zmienia się postrzeganie świata, gdy patrzymy na niego przez fotograficzny wizjer, a nie bezpośrednio. Różnica chyba jakaś jest - wybitny fotograf wojenny, Krzysztof Miller, zawsze opowiadał, że „chowa” się za aparatem, dzięki czemu może fotografować okropieństwa, od których, gdyby patrzył bezpośrednio, po prostu by zwariował.
Podałem przykład ekstremalny, ale pokazujący sens całego problemu (o ile oczywiście w ogóle możemy mówić o jakimś problemie).
Bo kiedy jesteśmy na wakacjach, też co chwilę sięgamy po aparat (coraz częściej w smartfonie) i przez dłuższą chwilę widzimy tylko urywek świata przed nami - ten, który pokazuje wizjer albo ekranik w aparacie. Gdzieś ginie nam uroda całej reszty otoczenia.
Pewnie nie byłoby turystyki bez aparatów fotograficznych. Przyzwyczailiśmy się do obrazu japońskiego turysty, obwieszonego aparatami i pstrykającego zdjęcia wszystkiego wokół. Ale pod tym względem sami już staliśmy się drugą Japonią, co nam zresztą kiedyś wieszczył Lech Wałęsa. Pstrykamy zdjęcia równie często jak mieszkaniec kraju, w którym wymyśla się nowe Canony, Nikony, Fuji, Sony, Panasoniki.
Być może sam nigdy nie chciałbym podróżować, gdyby nie fotografia.
Zawsze w świecie pociągał mnie kolor. To coś bardzo ważnego dla człowieka wychowanego w szarym świecie PRL-u. Wszędzie szukam potwierdzenia tezy, że szarość jest związana z komunizmem, a nie z biedą. Dlatego wciąż w ubogich krajach chłonę barwy, które ożywiają smutne życie.
„Zbierać fotografie - to zbierać świat” - napisała Susan Sontag w swojej słynnej książce „O fotografii”. I dodała: „Fotografowanie jest równoznaczne z przywłaszczaniem sobie zdejmowanego przedmiotu”. Kolejne kadry to nasze trofea ze świata, tego na drugiej półkuli i tego po drugiej stronie ulicy.
Susan Sontag widziała istotny związek między podróżowaniem a fotografowaniem. Pisała: „Po raz pierwszy w dziejach wielu ludzi tak regularnie podróżuje oddalając się na krótko z miejsca swego zamieszkania, ale podróżowanie dla przyjemności, bez aparatu fotograficznego, wygląda nienaturalnie. Fotografie dostarczają niepodważalnego dowodu na to, że podróż się odbyła, program wykonano, i bawiono się dobrze. Fotografie dokumentują cykle konsumpcji prowadzonej poza wzrokiem rodziny, przyjaciół, sąsiadów. W miarę rozwoju turystyki uzależnienie od aparatu fotograficznego, który sprawia, że nasze doświadczenia wyglądają zawsze „jak żywe", nie zmalało. Fotografowanie zaspokaja tę samą potrzebę, jaką odczuwali ongiś kosmopolityczni podróżnicy zbierający zdjęcia-trofea dokumentujące >wędrówki w górę Nilu< albo >dwa tygodnie w Chinach
A wszystko to Susan Sontag napisała w czasach, kiedy ludzie fotografowali tylko analogowo!
Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Kiedy jeszcze – z dzisiejszego punktu widzenia – fotografia była uprawiana przez stosunkowo niewielu ludzi.
Całe to szaleństwo zaczęło się dawno, dawno temu, gdy Leica upowszechniła aparaty małoobrazkowe. Wcześniej aparaty były wielkie i ciężko było z nimi podróżować. Ale kiedy pojawiły się małoobrazkowe Leici, potoczyła się pierwsza rewolucja fotograficzna. Świat oszalał na punkcie fotografii. Od tej pory wszyscy (a przynajmniej ci, których było na to stać) zaczęli krążyć po świecie i fotografować co im tylko wpadło w oko. Ale przez wiele lat hamowali się z jednego powody - trzeba było płacić za film. Tylko zawodowcy nie ograniczali się w liczbie zrobionych klatek. Ci zawsze ciągnęli ze sobą w świat olbrzymie kufry wypełnione setkami negatywów albo slajdów. Amatorzy - na szczęście - szanowali film, bo każdy jest bogaty tym, czego nie wyda. Dziś jednak wszyscy pstrykają do końca baterii, a nie filmu.
Trochę ponad dziesięć lat temu kupiłem swój pierwszy aparat cyfrowy. Deliberowania było co niemiara, bo zwykły kompakt cyfrowy kosztował wówczas więcej niż przyzwoita lustrzanka analogowa. Decyzja o „wejściu” w „cyfrę” wydawała się więc ryzykowna.
Każdy potrafił znaleźć dziesiątki argumentów przeciwko aparatowi „cyfrowemu” - a to wolny autofocus, a to przeciętna jakość zdjęć. Ale przecież technika to tylko część fotografii - jeszcze niedawno aparaty w ogóle nie miały autofocusa a i tak powstawały wspaniałe zdjęcia.
Ale to była druga wielka rewolucja w świecie fotografii. Kiedy dziś czytam w testach, że w aparacie pojawiają się szumy przy 3200 ISO, co jest uznawane za wadę, przychodzi mi na myśl Robert Capa, który na normandzkiej plaży zapewne chciałby mieć choćby najgorszy dzisiejszy aparat cyfrowy. Jego dramatyczne zdjęcia z D-Day byłyby zapewne mniej poruszone.
Możemy narzekać, że fotografia cyfrowa zrodziła miliardy beznadziejnych zdjęć. Ale warto też docenić, że wydała na świat mnóstwo świetnych kadrów, które nie udałyby się autorom w dobie fotografii analogowej. Kiedy dziś przeglądamy w sieci dokonania ludzi, którzy w ogóle nie czują się zawodowcami, możemy być zdumieni, jak znakomite wykonują zdjęcia. A to w dużym stopniu efekt tego, że dziś mogą niemal za darmo eksperymentować, uczyć się i rozwijać.
Czy więc już wszyscy staliśmy się artystami? Tu sprowadza mnie na ziemię Susan Sontag słowami napisanymi jeszcze w czasach fotografii analogowej:
„Fotografowanie stało się dziś rozrywką niemal równie masową co życie seksualne czy taniec. Oznacza to, że podobnie jak sztuka masowa, fotografia w rękach większości ludzi wcale sztuką nie jest. Stanowi przede wszystkim rytuał społeczny, ochronę przed lękiem i narzędzie władzy”.
Właśnie – rytuał. Bo dziś często zdjęcia pozostają tylko w pamięci telefonu, nikt ich nie obejrzy. Nawet nie dlatego, że są kiepskie. Po prostu autor szybko o nich zapomina i koncentruje swoją uwagę na czym innym. Popstryka na meczu i przez to nie zauważy kilku fauli, pójdzie na koncert, wyciągnie aparat i nie usłyszy połowy piosenek.
Ile ja już życia straciłem w ten sposób! A ile jeszcze stracę?
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z serwisu Shutterstock.