Piotr Lipiński: ZANIM ODESZŁO ATARI, czyli dwie rewolucje
4 czerwca 1989 r. upadł komunizm - przyjmując rzecz symbolicznie. Od tego czasu w Polsce lawinowo rośnie liczba walczących antykomunistów. Dziś już znacząco przerosła liczbę samych komunistów, przynajmniej tych żywych. Celem złagodzenia napięć targających społeczeństwem pora wprowadzić instytucję komunisty zastępczego.
To tyle na dziś polityki. Teraz możemy się zająć czymś poważniejszym, czyli moim pierwszym walkmanem. A właściwie wyrobem walkmanopodobnym. Rok 1989 jest tu o tyle istotny, że ów cud techniki kupiłem jeszcze przed nim, czyli w świecie siermiężnego PRL-u. Niebieskawy odcień owego urządzenia wniósł wiele koloru do mojego życia.
Znienawidził mnie przez to urządzenie kolega, z którym podczas studiów wynajmowałem w Warszawie kawalerkę. Prowadziliśmy zgoła odmienny tryb życia. Kiedy on wychodził na zajęcia, ja jeszcze spałem, a kiedy wracał, ja już spałem. Cóż, ja studiowałem prawo a on weterynarię. Potem jednak zająłem się dziennikarstwem, bo okazało się, że do sądów trzeba wstawać prawie tak wcześnie, jak do leczenia pudli i syjamów.
Zakup walkmana pod koniec sesji mojego kolegi - ja swoją już miałem za sobą - wiązał się z koniecznością pobytu w Warszawie. Aby napędzić urządzenie, stale musiałem dbać o świeże baterie „paluszki”. Problem w tym, że strasznie trudno było je kupić. Nawet trudniej niż piwo. Po zakupie walkmana przespacerowałem pół dnia, pytając w każdym kiosku o „paluszki”. Wreszcie dopadłem je w okolicach placu Zamkowego. Sztuk dwie.
I tak kolejne dni spędziłem na polowaniu - a kolega podczas nauki denerwował się, że wracam do naszej kwatery i rozpraszam go śpiewając na głos piosenki, które dudniły w mojej głowie. Odetchnął z ulgą, kiedy uzbierałem zapas baterii i wyruszyłem wreszcie na wakacje autobusem PKS. Współpasażer taktownie zapytał, cóż to takiego dziwnego gra mi przy pasku. Już nigdy potem żadne moje elektroniczne urządzenie nie spowodowało takiego szczerego zdumienia.
Zakupu nie dokonałem jednak w elektronicznym supermarkecie.
I to nie dlatego, że w żadnym nie mogłem go znaleźć. Po prostu supermarketów jeszcze nie było - za to działały sklepy ZURiTU, które sprzedawały polski sprzęt grający. Kiedyś kupiłem w jednym wyprodukowany we Wrocławiu wzmacniacz, który znakomicie odbierał stacje radiowe. I podkreślę - nie był to amplituner, ale zwykły wzmacniacz. Obsługa sklepu w Warszawie poradziła mi, żebym z reklamacją pojechał do Wrocławia. Szkoda, że nie na Księżyc. Generalnie produkcja polskiej elektroniki postępowała w myśl zasady - co wymyśli inżynierska głowa, zniszczy robotnicza ręka.
Normalnie funkcjonujący sprzęt można było kupić w sklepach Pewexu lub też Baltony, w których płaciło się dolarami albo bonami towarowymi, czyli pieniądzem dolaropodobnym. Wspomnę tylko, że posiadanie dolarów było wówczas zabronione, choć płacenie nimi mile widziane. Prawdopodobnie dzięki dzieciństwu spędzonemu w PRL-u Sławomir Mrożek został później arcymistrzem groteski.
Jednak to nie w Pewexach był największy wybór towarów, ale na targowiskach. Dla mnie najwspanialszym miejscem w PRL-u był warszawski stadion „Skry”. Już wtedy sprawdzała się zasada, że obiekty sportowe w Polsce lepiej nadają się do handlu, niż do organizowania imprez sportowych. Na stadionie „Skry” rodził się polski kapitalizm, zanim jeszcze upadł komunizm.
Czegóż tam nie było!
I amerykański „Playboy”, i magnetofony „Sonego”! I nawet zachodnie książki sensacyjne, amatorsko tłumaczone i wydawane na powielaczach. A wszystko to dumnie spoczywało na ziemi. Dziś na targowiskach łatwiej obejrzeć ziemniaki, bo przynajmniej nie trzeba kucać. Ale wówczas nikomu to nie przeszkadzało. Co tydzień w ciasnych alejkach tłoczyli się miłośnicy zachodniej elektroniki. I nie tyle po to, żeby coś kupić, co pooglądać. „Skra” była oknem, przez które można było zajrzeć do świata Zachodu.
W takim to właśnie niezwykłym miejscu kupiłem swój niebieski wyrób walkmanopodobny. Dziś już nawet nie pamiętam, jakiej był firmy, ale pewnie jej właściciel też zapomniał, że ją prowadził. Z pewnością nie było to Sony, bo ta firma przerastała moją wyobraźnię finansową. I nie produkcji chińskiej, bo wówczas mieszkańcy tego kraju wciąż siedzieli cicho za swoim wielkim murem. W każdym razie był to wyrób zachodni, co oznaczało, że działał.
Na odtwarzaczu słuchałem płyt nagranych z radia. Prezenterzy - a szczególnie wysoko ceniony nieżyjący już Tomasz Beksiński - bardzo dbali o słuchaczy. Tak dobierali przerwy w odtwarzaniu, żeby płyta mogła się w całości zarejestrować i na kasetach 60-cio, i 90-cio minutowych. Pewnego dnia ksiądz chodzący po kolędzie dotarł do mojego domu akurat gdy nagrywałem „Black Celebration” zespołu Depeche Mode.
W jakiś czas potem - ale to już po czerwcu 1989 r. - kupiłem swój pierwszy odtwarzacz CD. Też zagraniczny. Ale tym razem w zwykłym sklepie z elektroniką, a nie na bazarze. I już normalnej firmy - Technicsa. Okazało się bowiem, że wraz z nastaniem kapitalizmu nagle w sklepach pojawiło się mnóstwo towarów, choć niestety w portfelach nie każdemu przybyło pieniędzy. A w nagrodę, że zdałem egzamin magisterski, dokupiłem płytę U2 „Joshua Tree”, wydaną kilka lat wcześniej, gdy zaczynałem studia. To był znakomity wybór - przynajmniej jeśli chodzi o płytę, do dziś jest jedną z najlepszych w mojej kolekcji. Gorzej z dyplomem - właściwie powinienem dostać tytuł magistra historii prawa, bo po drodze, właśnie w tym roku 1989, w Polsce zmienił się ustrój, a wraz z nim większość przepisów. Nagle w prawie konstytucyjnym znowu pojawił się prezydent, a z kodeksu karnego zniknęło rozpowszechnianie treści antysocjalistycznych.
Co dość zaskakujące
- ten odtwarzacz CD działa do dziś, bowiem 20 lat temu produkowano jeszcze urządzenia, których głównym celem nie było zepsucie się po okresie gwarancji. Ale to już zupełnie inna historia.
Dziś ten przeskok z odtwarzacza kaset do czytnika CD kojarzy mi się z całą zmianą ustroju Polski w 1989 r. Bo doszło u nas nie do jednej, jak to bywa w spokojniejszych miejscach, ale do dwóch naraz rewolucji. Polityczna toczyła się niemal równolegle z technologiczną.
Rewolucja polityczna ogarnęła kraje tak zwanej demokracji ludowej, a rewolucja technologiczna cały zachodni świat. Polska równocześnie wędrowała od komunizmu do kapitalizmu i od analogowego do cyfrowego świata. Rok po tym, jak w Warszawie obalono pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, w Krakowie uruchomiono pierwsze łącze internetowe.
Przed 1989 r. z komputerów w Polsce korzystali albo zawodowcy, posługujący się kolejnymi „Odrami” i „Merami” albo garstka amatorów, którą stać było, aby wydać fortunę na Atari czy Amigę. Reszta mogła elektronowe mózgi pooglądać w telewizji. A radio nadawało takie szmery i trzaski, które po nagraniu na kasecie magnetofonowej okazywały się programem komputerowym.
Po 1989 r. w Polsce rozpowszechniły się PC-towe „składaki”, które sprawiły, że z komputerów nagle zaczęło korzystać znacznie więcej ludzi - nie tylko profesjonalistów i pasjonatów. Komputer z roku na rok stawał się tak popularny jak telewizor. Aż pewnego dnia nawet na poczcie dostrzegłem kartkę „Przepraszamy za opóźnienia z powodu komputeryzacji urzędu”.
Gdyby ktoś uważał, że nieograniczony dostęp do Internetu byłby możliwy bez tej pierwszej, politycznej rewolucji roku 1989, proponuję poczytać ostatnie nowiny z Kuby. Właśnie otwarto na niej trochę kafejek internetowych - w sumie jest ich w całym kraju tylko ponad trzysta. Cztery godziny korzystania z sieci odpowiadają miesięcznym zarobkom - podobnie średnią polską pensję zapłaciłem za mojego pierwszego walkmana. Komuniści bowiem nie mają nic przeciwko Internetowi, pod warunkiem, że korzystać z niego mogą tylko wybrańcy albo treści można cenzurować w myśl zaleceń władzy.
Jak przekleństwo funkcjonowało kiedyś hasło - obyś żył w ciekawych czasach. Współczuję komuś, kto mógł tak myśleć. Życie w Polsce na przełomie 1989 roku było fascynujące. Choć po nim zdecydowanie łatwiejsze.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN
Źródło grafik: shc.hu, wikipedia