To nie Google ma największy potencjał stać się krwiożerczą korporacją. To Disney włada umysłami
Na plaży niedaleko mnie od wakacji leży samotny, dziecięcy crocs.
Pojedyncze buty nie są niczym nowym nad jeziorem - od klapków przez buty sportowe po szpilki, widziałam już wszystko. Ten jednak jest specjalny, bo z edycji Gwiezdnych wojen z robotem BB-8. Tak leży i dla mnie stał się symbolem współczesnych, reaktywowanych Gwiezdnych wojen i całej tak zwanej kultury nerdów/geeków, która stała się zaprzeczeniem tego, czym była.
W popkulturze zachodniej od lat siedemdziesiątych istnieje trop typowego nerda.
To osoba, która interesuje się komiksami, science-fiction, nauką, komputerami czy grami, gra w Dungeons and Dragons i jest zwykle na marginesie życia towarzyskiego. Naśmiewają się z niej rówieśnicy, płeć przeciwna nie zwraca uwagi i geekowy świat staje się odskocznią, ale też zwykle rozwiązaniem problemów. To takie historie underdogów z uwzględnieniem technologii i popkultury.
Mimo trwającego przez lata obrazu geeków jako tych, z których można się śmiać, w ostatniej dekadzie wszystko się zmieniło. Ta subkultura opierająca się na referencjach do wytworów kultury stała się fajna. Nastoletnie geeki, które czuły się pominięte i wyśmiewane, dorosły i wkroczyły w świat technologii, nauki i tworzenia mediów. To oni rządzą Krzemową Doliną, tworzą filmy i seriale, i mają dzieci już na tyle duże, by przekazywać im swoją miłość do poszczególnych filmów czy komiksów.
Superbohaterowie stali się tematem praktycznie połowy filmów, które wchodzą na ekrany kin, to przez wierność ich fanów Disney kupił prawa do Gwiezdnych wojen i reaktywował franczyzę, to oni sprawili, że na Netfliksie co chwilę pojawia się nowy serial z uniwersum komiksowego.
To oni są tak wierni, że wydadzą małe fortuny na plastikowe figurki, plakaty czy gadżety. To ta kiedyś wyśmiewana, a dziś mainstreamowa grupa wychowała się na chęci posiadania fizycznej reprezentacji i identyfikacji swoich gustów. Nie ma się czemu dziwić: uwielbiane treści kształtowały charaktery i były wspólnym językiem, komfortem w nieprzyjaznym świecie. Przeniesienie tego do realnego świata, choćby częściowe, jest zrozumiałą potrzebą.
Disney kupił Gwiezdne wojny nie bez powodu: sentymenty sprzedają się najlepiej.
Masowa produkcja kolejnych filmów (jako ktoś, kto bardzo lubił Gwiezdne Wojny, ale nie na tyle, by śledzić każdego newsa mam wrażenie, że pojawiają się co chwilę) które mają gwarantowaną ogromną widownię, budowa tematycznych parków rozrywki, licencjonowanie marki na praktycznie każdy produkt (ach, te crocsy) jest pewną inwestycją. Fani, wiedzeni wspomnieniami z dzieciństwa zapłacą; przecież to część ich osobowości.
To zresztą symptom nie tylko Gwiezdnych Wojen. Geeki uwielbiają wydawać pieniądze, a studia i twórcy chętnie z tego korzystają. Praktycznie każdy popularny serial czy film, który ma coś wspólnego z geekostwem, licencjonuje swoje własności intelektualne na koszulki, figurki, kubki, breloczki, maskotki, plakaty czy cokolwiek innego.
W tym roku żart z kreskówki Rick and Morty spowodował małe rozróby gdy fani chcieli kupić wspomniany w serialu sos. McDonald postanowił wprowadzić go do sprzedaży pod ich presją, jednak nie spodziewał się tak wielkiego zapotrzebowania. Ludzie skandowali, żądali i domagali się sosu z fast foodu, bo kreskówka. Jasne, świetna, ale wciąż kreskówka.
Ostatnio znajomy wysłał mi stronę która sprzedaje seks zabawki w kształcie bohaterów i przedmiotów z Pokemonów, Gwiezdnych Wojen czy Ricka i Morty’ego. To, że istnieją, jest dowodem na stopień obsesji fandomów.
Zawsze gdy słyszę Muska czy Hawkinga wypowiadających się na temat zagrożeń ze strony sztucznej inteligencji tworzonej przez koncerny takie, jak Alphabet czy IBM myślę, że to nie Google czy IBM ma największy potencjał na stanie się złą korporacją władającą umysłami.
To Disney już włada umysłami.
Od księżniczek w które zapatrzone są małe dziewczynki, przez Marvela, Pixara, Lucasfilms z Gwiezdnymi Wojnami, Makera z siecią online’owych twórców i dziesiątki innych Disney jest wszędzie. Kupujemy to, bo tak zostaliśmy wyszkoleni.
Następnym razem, gdy będziecie w sklepie z działem zabawkowym, spójrzcie na półki i zastanówcie się, ile z tych produktów należy do Disneya.