Tamagotchi mogło być nowym Pokemon GO. Ktoś jednak uznał, że w 2017 roku nadal chcemy breloczków
Czytałem pół roku temu, że oryginalne Tamagotchi wraca do Japonii i powiedziałem sobie - w porządku, to Japonia, trzeba kochać i mieć nadzieję, że kiedyś jednak wyzdrowieje. Teraz jednak czytam, że zabawka trafi też do Stanów Zjednoczonych.
Moje przygody z Tamagotchi. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 1996 roku. Miały je prawie wszystkie dzieciaki w klasie, więc w końcu miałem i ja. Było żółte, kosztowało 12 złotych (co wcale nie było wtedy tak nieistotną kwotą jak dzisiaj), zamieszkiwał je sympatyczny dinozaur. Karmiłem go, bawiłem się z nim, dbałem o jego higienę. Można powiedzieć, że przez tych kilka dni byłem bardziej odpowiedzialnym człowiekiem, niż kiedykolwiek w przyszłości.
Kilka dni, może nawet tydzień, bo dinozaur w pewnym momencie sobie umarł. Zrobił to w trakcie lekcji języka polskiego, między godziną 8:00 i 8:45. Kiedy siadałem w szkolnej ławce, wszystko było z nim jeszcze w porządku. Nie spodziewałem się tego nagłego ciosu, zareagowałem równie emocjonalnie co część redakcji Spider's Web na widok urządzeń Apple - wpadłem w histeryczny płacz przeplatany rozpaczą, poczuciem niesprawiedliwości i ulotnością krzemowej egzystencji. Koleżanki i koledzy z klasy, a nawet pani wychowawczyni, pocieszali mnie informując, że z Tamagotchi już tak jest, a tydzień to całkiem długo.
Tym niemniej jestem zaskoczony, że w 2017 roku nadal ktoś chce dopuścić do sprzedaży tak okrutną i bezduszną zabawkę do sprzedaży. Myślałem, że dziś oszczędzamy młodym ludziom tego typu doświadczeń.
Tamagotchi to przespana szansa
Tak czy inaczej, moim zdaniem powrót Tamagotchi w postaci breloczków to... ciekawostka. Nie spodziewam się (chociaż po manii na fidget spinnery nie jestem już aż tak bardzo pewny swego), żeby amerykańskie dzieciaki zaczęły masowo biegać z wielkimi zabawkami w kształcie jajka. Zwłaszcza że spora część z nich w kieszeni ma już smartfony.
No właśnie - smartfony. Nie macie wrażenia, że Tamagotchi i smartfony to dość naturalne połączenie i aż dziwne, że japoński producent nie zdecydował się tego jakoś sensownie rozegrać? Z jednej strony - aplikacje, w których kimś się opiekujemy już są dostępne w Google Play czy App Store. Z drugiej - ich wykonanie nie jest do końca perfekcyjne, no i brak im patronatu kultowej marki, po którą sięgną nie tylko dzieciaki, ale i trzydziestolatkowie.
Dokładnie tak, jak miało to miejsce w przypadku Pokemonów. Sentyment, siła marki. Niby nic nowego - to samo oferował Ingress, a jednak skala przyjęcia zupełnie inna. Bo te breloczki, to... dajmy spokój. W 1996 byłoby ok.