Połknęłam 60 tabletek na ból gardła i nic się nie stało, czyli o nowoczesnej szarlatanerii
Jakiś czas temu członek mojej rodziny skarżąc się w aptece na ból gardła dostał - a raczej zapłacił za niego kilkanaście złotych - "lek". Celowo "lek" a nie lek, bo tabletki okazały się homeopatyczne. Czyli drogie placebo smakujące sacharozą i talkiem.
Szarlataneria XXI wieku, wieku nauki, rozwoju i - paradoksalnie - szerzącej się ignorancji, która czasem prowadzi do tragicznych skutków. Na przykład śmierci dzieci, których rodzice, fani teorii spiskowych, uważają szczepienia za próbę... zabijania, rozpowszechniania autyzmu, czy kontroli mózgu. XXI wiek, a farmaceuta w aptece na realną dolegliwość sprzedaje cukierki. I to dopuszczone legalnie do sprzedaży jako leki. W taki właśnie sposób sieje się ignorację, brak szacunku do faktów i ogłupia się społeczeństwo. Takie podejście - nie boję się tego powiedzieć - w ekstremalnych przypadkach morduje.
Jakimś cudem homeopatia dziś tworzy warty wiele miliardów rynek tak zwanej medycyny niekonwencjonalnej, która głosi, że woda ma pamięć. Gdy raz wejdzie w kontakt w cząsteczką, zmienia swój układ atomów i wykazuje inne właściwości. Dlatego homeopaci lubią potrząsać wodę, gdyż potrząsana lepiej zapamiętuje oryginalną cząsteczkę.
Producenci potrząsają chyba bardzo mocno, bo rozcieńczenie przeciętnej substancji aktywnej w dzisiejszych "lekach" homeopatycznych jest tak wysokie, że jest samą wodą. Szansa, że w Mercurius solubilis Hahnemanni spotka się rtęć jest jedna do kilku tryliardów. "Substancję aktywną" doprawia się ją cukrami i innymi spożywczymi składnikami, pakuje jak prawdziwe leki i zarabia.
Mimo prób i starań trwających już stulecia nie ma żadnego dowodu, że homeopatia działa. Nie działa, bo nie ma prawa działać, przynajmniej według wszystkich znanych praw fizyki, chemii i biologii. Nie. Ma. Prawa.
Równie dobrze do Morza Bałtyckiego możemy dodać kropelkę leku, a potem używać wody z Bałtyku - oczywiście w mikroskopijnych, najlepiej poniżej jednomiligramowych ilościach - do wytworzenia tabletek. Nazwiemy je homeopatycznymi, bo zasada tworzenia jest taka sama, i będziemy sprzedawać po kilkanaście złotych.
Wspomniany we wstępie preparat wygląda jak przeciętny lek. Są ulotki, jest wskazanie stosowania, nawet dawkowanie - jedna tabletka co godzinę między posiłkami, maksymalnie 6 tabletek w ciągu doby, zmniejszać dawkowanie przy poprawie, nie stosować dłużej niż kilka dni.
Bo co się stanie? Przyjdzie mi do głowy, że może ten lek wcale nie działa i że skoro ból gardła muszę leczyć nim przez tydzień, to może wcale nie jest lekiem?
Oczywiście, że liczy się efekt. Preparat wygląda jak prawdziwy lek, ma nawet, skład który dla laika wygląda intrygująco i profesjonalnie. Substancje aktywne, wszystkie po 0,667 mg. Nie mniej, nie więcej. Wszystkie mają bardzo łacińsko-medyczne nazwy, typu wspomniany wyżej Mercurius solubilis Hahnemanni czy Pulsatilla albo Phytolacca decandra. W rzeczywistości Mercurius solubilis Hahnemanni to woda wytrzęsiona z jakimś atomem rtęci, Pulsatilla to woda wytrzęsiona z jakimś cząsteczką sasanki, a Phytolacca decandra to woda wytrzęsiona z cząsteczką szkarłatki amerykańskiej. W środku znajdę też wodę wytrzęsioną z cząsteczkami pochodzącymi z indyjskiej cebuli i kilku innych roślinek. W zawartości 0,667 mg oczywiście. Konsultacje z dwoma farmaceutami potwierdzają - rzeczony preparat to cukier. Dla zasady zjadłam 60 tabletek i nic mi się nie stało. Nic nie poczułam. A ulotka ostrzega, że maksymalnie 6 na dobę! Przekroczyłam dawkę dziesięciokrotnie. Wyobrażacie sobie co by się stało, gdybym przekroczyła dziesięciokrotnie dzienną dawkę na przykład acodinu?
Dlaczego spokojnie wzięłam 60 tabletek preparatu homeopatycznego? Ponieważ art. 21 ust. 1 ustawy "Prawo Farmaceutyczne" określa, że "lek" homeopatyczny jako preparat zawierający substancję charakteryzują się odpowiednim stopniem rozcieńczenia, gwarantującym bezpieczeństwo stosowania, czyli nie zawiera więcej niż 1/10 000 części roztworu macierzystego lub nie więcej niż 1/100 najmniejszej dawki substancji czynnej zawartej w produkcie leczniczym wydanym na podstawie recepty.
Kraj produkcji preparatu? Francja. Oczywiście. Francuzi lubują się w homeopatii, mają nawet... kliniki homeopatyczne. Bo mogą. Bo ludzie lubią wierzyć, że istnieje coś więcej niż twarde fakty. Jednak homeopatia to wielkie lobby korporacyjne, które bardzo dba o to, by preparaty homeopatyczne nie miały łatki cukru i placebo. To działa. Mimo, że w coraz szerszych kręgach krytykuje się homeopatię, to istnieją nawet kierunki na studiach, które mają zgłębiać tę piękną dziedzinę "nauki".
Maskowanie przestaje działać - praktycznie każdy szanujący się ośrodek medyczny i nawet rząd uznaje homeopatię za niepotwierdzone naukowo bzdury, stojące na równi z kwadratem energetycznym z "Faktu". Jednak w Polsce prawnie homeopatia ma się dobrze. Nasza obecna Pani Premier Ewa Kopacz, która w 2008 roku była ministrem zdrowia, wydała 14 listopada rozporządzenie o kryteriach zaliczania produktu leczniczego do poszczególnych kategorii dostępności, w których homeopatia wydawana jest na receptę (!). Kryterium? Rozcieńczenie np. Korsakova. Najlepiej opisuje je Andrzej Gregosiewicz, profesor zwyczajny, kierownik Katedry i Kliniki Ortopedii Dziecięcej Uniwersytetu Medycznego w Lublinie :
Pani Premier Kopacz, ówczesna Minister Zdrowia, zalegitymizowała te bzdury, choć w uzasadnieniu do rozporządzenia jak byk stoi, że w przypadku przyjmowania homeopatii "Nie ma tu niebezpieczeństwa zatrucia z toksykologicznego punktu widzenia natomiast istnieje realne niebezpieczeństwo pogłębienia procesu chorobowego"
W Polsce na szczęście sprzedaż homeopatii spada, jednak chwila google'owania i przeszedł mnie dreszcz. Mnóstwo ludzi komentuje preparaty homeopatyczne jako działające, poleca je innym czy nawet chwali jako "lepszą medycynę", bo można przyjmować ją w ciąży, mogą brać ją dzieci i praktycznie każdy bez prawie żadnych przeciwwskazań.
Moja obawa wynika z tego, że taka ignorancja w stosunku do nauki i przedstawianie szarlatenerii jako równej nauce prowadzi do legitymizacji bzdur. Skoro homeopatia sprzedawana jest w aptece jak prawdziwe leki, chociaż jest niepotwierdzona, to może nauka wcale nie jest taka prawdziwa? Może faktycznie lepiej iść do energoterapeuty, kłaść na sobie rozgrzane kamienie? A może rację mają ci, którzy mówią, że leki nie działają a szczepionki są złe? Może nie będę szczepić swoich dzieci i nie będę wierzyć w fakty, takie jak to, że polio prawie całkiem zniknęło dzięki szczepionkom a choroby, które zniknęły na kilka dziesięcioleci (na przykład nagły wzrost, nawet dziesięciokrotny, zachorowań na Odrę w Anglii) powracają przez ośrodki w których nie szczepi się dzieci?
Jest mi wygodnie, żyję w świecie zdrowia, o którym ludzie jeszcze 100 lat temu mogliby pomarzyć, nikt w moim otoczeniu nie umiera na błahe choroby, apteki zamiast leków sprzedają cukier, więc do głowy przychodzą mi szalone pomysły i zaczynam wierzyć w dyrdymały domorosłych proroków i ekspertów od zdrowia, takich jak Beata Pawlikowska i jej książki pełne bzdur wywodzących się z medycyny naturalnej, antynauki i ruchów spiskowo-antyszczepionkowych (uwaga, ignorancja level master).
Żyję we wspaniałym świecie. W kieszeni mam superkomputer, medycyna nie radzi sobie ze wszystkim, ale przedłużyła długość życia z trzydziestukilku do ponad siedziemdziesięciu lat w ciągu półtora stulecia. Latamy na Marsa, do komet i planet. Jest cudownie.
Przeraża mnie jednak, że człowiek, któremu wyrobiono zaufanie do lekarzy i farmaceutów jako do tych, którzy działają na podstawie nauki i faktów, do leków które testowane i obłożone obwarowaniami mają LECZYĆ (a nie pogłębiać proces chorobowy), idąc do apteki i zdając się na prawo i osoby którym się uda dostaje zamiast leku cukier. Zgodnie z prawem.
Jeśli to nie prosi się o dorobienie teorii spiskowej, to nic innego też na nią nie zasługuje.
Grafika główna: Shutterstock.com. Przedstawia biurko alchemika, bo w zasadzie alchemia naukowo ma taki sam sens, jak homeopatia.
Opinie przedstawione w tekście nie odzwierciedlają opinii redakcji Spider's Web oraz są niezależne od redakcji i sponsorów.