Czy Google+ jest niewypałem?
Myślę, że tak. I wcale mnie to nie dziwi. Kocham Google jak starszego, dużo mądrzejszego brata, którego nigdy nie miałem - za wyszukiwarkę, za najlepszą na rynku pocztę, za to jak zarządzają YouTubem, Picasą czy wreszcie za całego Androida. Ale na społecznościach to się oni za bardzo nie znają. I nawet trudno ich winić.
Stworzenie serwisu społecznościowego, który będzie odnosił sukcesy nie jest proste - nawet gdy jesteś Google. Tu nie chodzi o pieniądze, nie chodzi o reklamę, nie chodzi o pomysł. Wszystko to musi wspierać, niezbyt profesjonalnie nazywane, "to coś". Google próbuje już kolejny raz i kolejny raz nie do końca się udaje.
Takie pierwsze warte wzmianki podejście nazywało się Orkut i nawet trudno nazwać je kompletną porażką, bo choć większość świata zdecydowanie bardziej interesowała się w tym czasie chociażby Myspace, w Brazylii i Indiach - krajach całkiem ludnych - Orkuta pokochano. Tak egzotyczny kierunek, jak nietrudno się domyślić, trudno było jednak uznać za pełne zaspokojenie ambicji największego internetowego koncernu świata.
Kilkanaście miesięcy później Google wiedziało już, że kluczem do sukcesu jest ścisła integracja społeczności z pozostałymi usługami firmy. Tak narodził się Buzz, przyczepiony do Gmaila serwis będący googlowską wariacją na temat Twittera. Tym razem klapa była pełna i spektakularna - ludzie z Buzza korzystać nie chcieli.
Niestrudzone Google w myśl zasady "do trzech razy sztuka" postanowiło nie tylko społeczności, ale i internet wymyślić od nowa. Tak powstał Wave, który statyczne strony odsyłał do lamusa - tym razem witryna miała przypominać raczej coś na kształt gry internetowej z rzeczywistym czasem interakcji. Projekt w zasadzie nigdy nie został ukończony, a i zainteresował głównie technologicznych entuzjastów. Jego najlepsze rozwiązania na dobrą sprawę podzielono na części i porozrzucano po innych usługach Google.
W tym samym czasie Facebook rósł w siłę, a w niektórych miesiącach był najbardziej absorbującą stroną w całym internecie, przebijając tym samym słynną wyszukiwarkę. Ta zniewaga wymagała zdecydowanej reakcji. Tak narodził się Google+. Projekt nad wyraz nieoryginalny - z portalu Zuckerberga czerpał garściami, starał się go jedynie ulepszyć, a ponieważ wiele do poprawiania nie było - zasadniczo jedyną przewagą była funkcja kręgów. Tym razem nasza treść nie musiała trafiać do każdego (klasyczny dylemat "czy szef powinien czytać jak się wczoraj upodliłem z kolegami z pracy?"). Rozwiązanie proste, genialne, a na dodatek brakowało go Facebookowi. Nie minęło jednak kilka tygodni, a na Facebooku pojawiły się "grupy". Tym samym jedyny wyraźny atut Google+ przestał rzucać się w oczy.
Choć Facebooka stworzył człowiek powszechnie znany jako jeden z większych odludków na Uniwersytecie, można zaryzykować stwierdzenie - aspołeczny - swoje społeczności zaczął budować w kręgach akademickich. To z kolei przełożyło się na gigantyczną paletę użytkowników z różnych środowisk, którzy okazali się skumulowaną energią, która wkrótce wystrzeliła na cały świat.
Paradoksalnie otwarte i wyluzowane Google swoim serwisem Google+ najbardziej przemawiało do... webmasterów i właścicieli stron internetowych. Wszystko za sprawą magicznego przycisku "+1", który był pierwszym zresztą w miarę rozsądnym wykorzystaniem przewagi Google przy tworzeniu serwisu internetowego. Oprócz klasycznego dla "Lubię to" zachowania publikacji treści na naszym społecznościowym profilu, oznaczona "+1" strona/informacja automatycznie pozycjonowała się w wyszukiwarce wyżej u wszystkich naszych znajomych. To zaś pokusa, której mali twórcy internetu przeważnie oprzeć się nie mogli.
Wszystko to jednak prowadzi do smutnych konsekwencji. Podczas, gdy Facebook jest dziś obleganym przez ludzi centrum kulturalnym dla ludzi z całego świata, także Polski, na Google+ jeśli w ogóle możemy kogoś spotkać, to przynajmniej w myśl stereotypowego myślenia, jest to grupa najbardziej aspołeczna z możliwych, a na pewno stanowiąca pewne zamknięte grono osób - graficy, programiści, ostatecznie fanatycy technologii, w każdym bądź razie - co do zasady - na pewno nie brylujący w towarzystwie bawidamkowie.
Wszystko to prowadzi do zadanego w tytule pytanie - czy Google+ jest niewypałem? Choć serwis jest stosunkowo młody, a i żadnej społeczności w jeden dzień nie zbudowano, zaryzykuję sobie na odważne i może nieco przedwczesne stwierdzenie: jeszcze nie jest, ale będzie. Podstawą tego typu witryn są zaangażowani ludzie, a tych Google po raz kolejny zwyczajnie zabrakło, sam serwis ma dziś zaś niebezpiecznie więcej wspólnego z LinkedIn niż z Facebookiem.
Google marzył się największy serwis społecznościowy świata, ale Facebooka prędko (moim zdaniem nigdy) nie dogoni. Choć baza użytkowników sukcesywnie się powiększa (co w ogóle nie jest niespodzianką, zważywszy na to, że rekrutuje głównie przez Gmaila), to czas spędzony na łamach serwisu jest żałośnie mały. Niemal lata dzielą pod tym względem Google+ od takiego Facebooka, ale po drodze dostaje też potężne lekcje od pozornie niegroźnego Tumblr, Pinterest, Twittera, wspomnianego LinkedIn czy Myspace.
Google+ nie jest cool, to taki trochę internetowy Linux, internetowa hipsterka, nie przyciąga formą kluczowych dla społeczności użytkowników z grupy wiekowej 20-30 lat. Ja sam konto na Google+ oczywiście - jak wielu - posiadam, ale - jak wielu - ostentacyjnie wręcz nie używam, ponieważ próżno szukać tam aktywności jakichkolwiek znajomych, z którymi łączyłoby mnie coś więcej niż znajomość HTML.
Drogie, umiłowane Google. Tego płotu nie przeskoczysz - w serwisie społecznościowym liczą się ludzie, nawet jeśli jego fundamenty tworzą ci najgłupsi, a im bardziej są ci ludzie uspołecznieni "offline", tym lepiej. Ciebie ludzie nie lubią, bo nikt nie potrzebuje drugiego Facebooka.