Trochę jak dot-comowa bańka, a trochę jak rewolucja w inwestowaniu
Jak nauczyć prywatnych inwestorów inwestowania? Może puścić samopas i niech tracą pieniądze? W końcu sami się nauczą.
Kolejne kraje zakazują ICO. Po Chinach zrobiła to Korea Południowa. Jak znam reakcje polityków na kryptowaluty, niedługo możemy się spodziewać kolejnych doniesień w tym temacie. Doraźne posunięcia rządów niewiele mogą jednak zmienić, bo to prywatni inwestorzy powinni nauczyć się na swoich błędach, że za nietrafione inwestycje należy ponieść odpowiedzialność.
Co to jest ICO?
To token bazujący na systemie podobnym do blockchaina – rozproszonych rejestrów. Kiedy nabywamy token firmy X, to tak jakbyśmy posiadali udział w tej firmie. Zupełnie jak fundusze VC inwestują w startupy albo jak inwestuje się na giełdzie kupując akcje.
Wiele firm właśnie w tej formie upatruje idealnego sposobu na pozyskanie funduszy, aby w ogóle ruszyć z produkcją. Weźmy tylko firmę Sirin Labs, która obiecuje stworzenie bezpiecznych smartfonów do bitcoina. Niestety poza marketingowymi ogólnikami nic z jej zapowiedzi nie wynika. Tym bardziej, że kończą się one słowami: przed produkcją przeprowadzimy zbiórkę funduszy w formie ICO.
Sirin Labs i wiele innych firm traktuje ICO jak Kickstartera.
Jak zbiórkę społecznościową na nowy, ciekawy pomysł. Kryptografia jest tylko kolejnym dodatkiem, który pozwoli na szybsze zebranie funduszy i przerzucenie ryzyka na kupujących. Na Kickstarterze są oni do pewnego stopnia chronieni. Jeśli zbiórka nie osiągnie wymaganego poziomu dostaną pieniądze z powrotem. Jeśli projekt zakończy się fiaskiem, również powinni je dostać (tu praktyka pokazuje, że nie zawsze jest tak różowo). Jak jest w przypadku ICO? Kupiłeś token, a firma zawinęła się z pieniędzmi – szkoda.
Sytuacja przypomina więc nieco dot-comowy kryzys z przełomu wieków, kiedy każda firma chciała być w internecie, a warstwę wirtualną doklejano bez sensu i pomyślunku. Teraz podobnie robi się z kryptografią, co nie znaczy oczywiście, że w ścieku beznadziejnych przedsiębiorstw nie znajdą się startupowe jednorożce.
Rzeczywistość wyprzedziła regulacje prawne i dalej będzie to robić.
Rządy Korei Południowej czy Chin nie są w stanie powstrzymać swoich obywateli przed traceniem pieniędzy na głupie wynalazki. Wystarczy przecież włączyć VPN czy surfować po internecie przez TOR i założyć konto na zagranicznych giełdach, aby móc inwestować przy pomocy ICO.
Bardzo ciekawy pogląd w tej dyskusji wprowadziło wystąpienie Andreasa Antonopoulosa, eksperta w sprawach bezpieczeństwa:
Antonopoulos jest zdania, że inwestowanie w słabe pomysły nie jest takie złe w długim okresie. Dzięki niemu inwestorzy mogą nauczyć się na własnych błędach jak wybierać dobre projekty. Może parę razy wyrzucą pieniądze w błoto, ale za kolejnym razem swoimi środkami pomogą geniuszowi w stanięciu na nogi.
To przerzucenie odpowiedzialności na inwestorów może się nam opłacać. Przecież to ich pieniądze i powinno im zależeć na tym, aby dobrze je wykorzystać. Kiedy zaś inwestorzy opierają się w swoich wyborach na werdyktach agencji ratingowych mogą się dziać złe rzeczy, co udowodnił niedawny kryzys finansowy (niemożliwe do spłaty długi opakowywano w atrakcyjne z wierzchu paczki).
Zagrożone mogą się czuć także fundusz VC, które cały czas są głównymi graczami na rynku inwestycji w innowacje. ICO demokratyzuje bowiem możliwość inwestowania w co tylko dusza zapragnie. Nie każdy może być inwestorem i nie każdy powinien się w niego bawić, ale wycinanie pośredników oznacza więcej pieniędzy do podziału przez pozostałe strony transakcji.