Gdy ci smutno, gdy ci źle, zrób sobie format dysku C - tak wygląda praca z Windowsem
Mam dosyć Windowsa. Po około dwudziestu latach korzystania z różnych wersji systemu Microsoftu dotarło do mnie, że mój związek z nim przypomina zaaranżowane małżeństwo. Za grosz w nim miłości.
Bardzo męczę się z Windowsem, a apogeum tej męki stanowi ostatnia odsłona systemu. Całkiem niedawno, przy okazji premiery Surface’a Studio opisałem kilka większych i mniejszych problemów w pracy z Windows 10, doskwierających mnie i moim znajomych. Parę miesięcy temu powstał inny tekst, mówiący o tym, jak wkurzający potrafi być produkt Microsoftu. Przypominam te felietony dla kronikarskiej rzetelności.
Co irytuje mnie od lat w Windowsie (nie licząc oczywiście problemów z “Dziesiątką”)? Wymienię trzy, dla mnie najważniejsze bolączki.
Po pierwsze (tu muszę się powtórzyć, bo już o tym pisałem): czas gotowości do pracy. Pamiętam, że jedną z podkreślanych przez Microsoft zalet ostatniego systemu było skrócenie prędkości bootowania. W rzeczywistości niewiele to zmieniło, jeżeli policzymy czas od włączenia komputera do rozpoczęcia pracy na przykład z przeglądarką. Co z tego, że widzę już pulpit, skoro nadal nie mogę nic robić? Różnica jest tylko taka, że… widzę pulpit, a nie ekran uruchamiania systemu. Tak, wiem, czytałem milion komentarzy już wcześniej: “zmień sobie dysk na SSD” lub “masz uszkodzony dysk” (nie, nie mam).
Po drugie: aktualizacje. Od lat to samo. Włączasz komputer i czekasz, bo Windows instaluje 1476 aktualizacji do tego zrestartuje się 15 razy w trakcie. Znowu, niby w “10” jest lepiej, ale nie zmienia to faktu, że swoje musimy odczekać po uruchomieniu systemu. W “7”, czy wcześniejszych wersjach, dało się aktualizacje wyłączyć (choć mimo wszystko uważam to za bezsensowny zabieg). W ostatniej wersji systemu trzeba grzebać w bebechach, by to zrobić.
Po trzecie: gdy ci smutno, gdy ci źle, zrób sobie format dysku C. Format, formatem, ale wieloletnie doświadczenie podpowiada mi taki harmonogram:
Świeżo postawiony system: Ołmajgasz, jak szybko działa.
Trzy miesiące później: k…, ale zamula.
Średnio co pół roku stawiałem system na czysto. Żadne tam recovery i inne bzdury, czysta instalacja i ta radość, że da się normalnie korzystać z komputera. Warto, nawet dla tych krótkich chwil. Niestety nie zawsze się da, zwłaszcza, gdy używa się komputera służbowego.
Wniosek powinien być prosty. Skoro praca z Windowsem jest tak męcząca, powinienem zmienić system. Niestety brzmi to ładnie w teorii.
Odkąd pracuję zawodowo muszę używać Windowsa. To nie mój wybór. Po prostu sprzęt zapewniany przez dotychczasowych pracodawców działał pod kontrolą systemu Microsoftu. Skoro tak, większość czasu przed komputerem to obcowanie z Windowsem.
Owszem, można by przynajmniej pokusić się o zmianę na domowych urządzeniach. W dużej części to zrobiłem. Poza pracą sporo używam iPada, a ostatnio dużo frajdy daje mi Chromebook. Do poważniejszych rzeczy (szczególnie chodzi o obróbkę zdjęć) używam oczywiście Windowsa. Próbowałem wiele razy przestawić się na różne dystrybucje Linuksa, ale nie na długo. Lubię pobawić się systemem, ale zupełnie nie kręci mnie już filozofia "zrób to sam". Dobra, takie Ubuntu nie wymaga wiele pracy po instalacji. Wszystko działa pięknie, dopóki nie dopadnie nas jakiś poważniejszy błąd (a na pewno dopadnie). Nie raz i nie dwa wertowałem fora w poszukiwaniu rozwiązań. W Windowsie miewam co jakiś czas to samo. Co za różnica?
Odpowiedzią mógłby być macOS. Od wielu lat chodzi mi po głowie jako alternatywa. Gdybym jednak przez cały czas pracował na własnym sprzęcie taka przesiadka miałaby sens. Wydanie (bardzo) wielu tysięcy na komputer, z którego korzystałbym w domu (w wymiarze dziennym) znacznie krócej niż w pracy, nie ma niestety większego sensu. Pomijam konieczność ciągłego przestawiania się z Windowsa na macOS i z powrotem. Gdy przez jakiś czas używałem MacBooka Pro, strasznie irytowały mnie różnice w filozofii obsługi systemu, od klawiatury poczynając. Zgadza się, są na to sposoby, ale nadal używanie równolegle dwóch niemobilnych systemów budzi moje wątpliwości.
Jestem windziarzem, bo nie mam w sumie wyjścia. Zamiast pokornie zracjonalizować sobie ten fakt nadal walczę. Nadal nie godzę się. Nadal zauważam najmniejsze błędy. Pewnie mógłbym być szczęśliwszy wmawiając sobie, że kolejny problem to nie bug, ale ficzer. Wybaczcie, nie potrafię.
PS. Zbiorowo odpowiadam w tym miejscu na dwa rodzaje możliwych komentarzy. "Żaden z opisywanych problemów u mnie nie wystąpił" - brawo, jesteś szczęściarzem. "Nie potrafisz obsługiwać Windowsa i piszesz głupoty, a w ogóle masz zawalony autostart i milion zainstalowanych programów" - potrafię i nie mam.