REKLAMA

Wspinaczka przez raj. Himalaje - piechotą przez Nepal

Annapurna jest przepiękna, malownicza, rajska i cholernie ciężka we wspinaczce! Poranek w górach niestety nie należy do przyjemnych, ale za to później z każdą minutą ekscytacja z obcowania z dziewiczą przyrodą twarzą w twarz, albo liść i pień, rośnie szybciej niż najszybsza trwa - bambus.

Wspinaczka przez raj. Himalaje – piechotą przez Nepal
REKLAMA
REKLAMA

Poniżej ciągnie się relacja z drugiej części trekkingu w rejonie Annapurny. Jeśli chcesz przeczytać pierwszą część tu ją znajdziesz.

Nazwa Annapurny w sanskrycie oznacza "Górę Żywicielkę", lub "Wypełnioną Pożywieniem". Po nocy spędzonej niedaleko jej stoków trudno znaleźć mi jednak przekonujące uzasadnienie dla tej nazwy. Mimo kilku warstw ubrań i kocy okalających szczelnie moje ciało zimno wcinało się w każdy centymetr kwadratowy jego powierzchni. Kołdra skrojona była niestety tylko pod potrzeby przeciętnego Azjaty, który jedynie w niezwykle rzadkich porywach przekracza wzrostem 170 cm, więc czapka i rękawiczki od razu poszły w ruch.

Powróciły do mnie w tym momencie wspomnienia o Polsce i... grzejnikach. Czymś co wydaje nam się standardowe, normalne i obecne praktycznie w każdym domu, a jednak w Himalajach ludzie sobie jakoś bez nich radzą. W teahouse'ie, gdzie zatrzymałem się tej nocy nie było nawet pieca na drewno, który ogrzewałby salon. Te spotkać można jedynie w bardziej obleganych miejscowościach, a i to ich właściciele często skąpią drewna. Nie ma co się im dziwić - mimo że widok aż do granicy wiecznego śniegu znaczą drzewa, to ich wycinka jest racjonowana, a każde polanko trzeba jeszcze przynieść na plecach z lasu.

DSC08137

Umycie zębów to także nie lada misja, gdyż na początku trzeba poprosić gospodynię o klucz do znajdującej się kilka metrów od domu toalety, a później jeszcze udać do niej w pełnym deszczu. Toaleta jest oczywiście kucana, a dokładniej stanowi ją niewielka dziura w betonowej posadzce, gdzie aby załatwić z gracją swoje potrzeby trzeba rozebrać się co najmniej do bielizny.

W końcu można oddać się w objęcia hinduskiego odpowiednika Morfeusza, lecz zanim nastąpi ten błogi moment wypada szeregiem strategicznych posunięć wybadać najbardziej miękką część drewnianego posłania zasłanego kocem. Rano to właśnie ono sprawi, że mięśnie na nowo będziemy musieli uczyć rozkurczania się, a kości poruszania w stawach.

DSC08235_Fotor

Poranek w Himalajach wyznaczają dwa dźwięki - pianie kogutów i dzwoneczki umieszczone na szyjach kozłów skubiących co rano tę samo skąpą kępkę trawy. Kiedy patrzę z jaką gracją poruszają się po stromych zboczach i mimo nie budzącej podziwu postaci przeskakują z głazu na głaz to budzi się we mnie myśl wykorzystania jednego z nich jako osobistego tragarza.

Do tego celu lepszy byłby jednak tar himalajski, czyli ssak z podrodziny kozłowatych, który występuje dziko w Himalajach od Kaszmiru po wschodni Tybet. Niestety nie miałem przyjemności zobaczenia tego dalekiego krewnego kozy, ale w zamian na niższych wysokościach (w okolicach 1,5 tys. m n.p.m.) mijały mnie prawdziwe karawany tragarskich osłów.

Nepalczycy na początku przykładali na ich boki kawałki materiału, które ustrzec miały zwierzęta od otarć i dopiero na nie układali swoje tobołki - ziemniaki i kapustę, cegły i druty, a także konserwy z tuńczyka i piwo Everest. Z karawaną nie było co się ścigać - kute na 4 nogi kopytne odstawiały nas szybciej niż Bolt konkurencję na 100 metrów, zostawiając za sobą świeżo wzbogacony nawozem naturalnym szlak.

DSC08449_Fotor

Zdobywać jego wzniesienia drugiego dnia zacząłem w okolicach godziny 6.30 rano, kiedy tylko Słońce pozwoliło na komfortową dla oczu wspinaczkę. Z czasem w Nepalu wiąże się pewna ciekawostka. Otóż kiedy przed przekroczeniem granicy w zmieniałem rupie indyjskie na nepalskie, to polecono mi też zmienić czas - o 15 minut względem indyjskiego, który już jest nietypowo 4,5 godziny przesunięty względem uniwersalnego.

Mimo, że wyruszyłem samotnie, to niemal natychmiast natrafiłem na emerytowanego psychologa, Holendra, który dla pełnej asekuracji postanowił wynająć w Pokharze przewodnika i tragarza w jednej osobie, która następnego dnia pomoże mu zdobyć szczyt.

Ma na imię Tenzing i jest jednym z przedstawicieli tybetańskiego ludu Szerpów, który przed wiekami przybył na stoki Nepalu i okazał się najlepiej przygotowanym do zdobywania górskich szczytów. Pomogła w tym nie tylko genetyczna modyfikacja krwi, która potrafi transportować więcej tlenu niż u zwykłego człowieka, ale również obycie w warunkach obniżonej zawartości tlenu w powietrzu. Na 4-5 tysiącach metrów, gdzie latem Szerpowie wracają do swoich domów ekstremalne warunki to codzienność. My, ludzie z nizin, dostawalibyśmy zadyszki wchodząc po schodach na pierwsze piętro, a oni na taką wysokość wtargali cały swój majątek.

DSC08200_Fotor

Tenzing jest imiennikiem najsłynniejszego Szerpa w historii - Tenzinga Norgay'a, o którym naukowe podręczniki nie wspominają tak często jak o Edmundzie Hillarym. A przecież w 1953 roku to obaj Panowie, ramię w ramię po raz pierwszy stanęli na szczycie Mount Everest. Gdyby nie Szerpowie nie byłoby wielu z himalajskich ekspedycji i spektakularnych wspinaczek. W górach żartuje się nawet, że wystarczy im zapłacić, a na szczyt wciągną ostatnią łamagę. Byle z obfitym w dolary portfelem. Kurs przelicza się łatwo 1 do 100.

Tenzing okazuje się nie być pazerny na pieniądze i rad udziela za darmo. Pierwszą z nich jest skorzystanie ze skrótu, który zaoszczędzić ma pół godziny drogi. Skrót jest oczywiście pod górę, a jego dobroczynne działanie polega na zwiększeniu nachylenia stoku z 20 stopni do jakichś 40. Dopiero teraz zaczyna się więc prawdziwa zabawa.

Masz nadzieję, że każdy kolejny schodek będzie tym ostatnim, za którym wreszcie pojawi się równina, ale nic takiego nie ma miejsca. Trening polegający na wchodzeniu na piąte piętro schodami, zamiast wjechania windą przyprawia Cię o uśmiech politowania. Porównania nie ma. Tu wspinać się musisz przez cały czas. Jak pokaże przyszłość było to tego dnia w sumie 9 godzin z niespełna 10-kilogramowym plecakiem na plecach!

Mięsień czworogłowy daje się jednak przyzwyczaić do nieustannej pracy, a umysł odnajduje spokój w jednostajnych, spokojnych ruchach. Na co dzień atakowany jest milionami bodźców, rozpraszaczy i przyciągaczy uwagi, a teraz może wreszcie wrzucić na luz i podziwiać obrazy przesuwające się przed oczyma. Panie piorące ubrania w górskim strumyku na kamieniach, dzieciaki przenoszące na rękach małe koźlątka (zupełnie jak u nas nosi się koty), seniorów wciskających ze swadą tabakę między wargę, a dziąsło i w końcu mężczyzn w sile wieku, którzy często wbrew zakazom ścinają drzewa.

Najlepszą pomocą we wspinaczce okazuje się być bambusowy kijek. Za 50 rupii kupiłem go w >typowym nepalskim górskim sklepie, czyli parterze domu zaminowanym w restaurację z wystawą produktów pierwszej pomocy w górach, czyli głównie wodą i papierem toaletowym. Holender patrzył na mnie nieco z politowaniem dzierżąc w obu rękach profesjonalne kijki do wspinaczki z zaostrzonymi końcami, ale bambus okazał się leciutki i wystarczająco trwały, a przydał się szczególnie podczas nocnego zejścia, o którym niebawem...

DSC08397_Fotor

Idzie deszcz" - rzucił, jakby od niechcenia Tanzing, idący na samym przodzie trzyosobowej karawany. Nawet się nie obrócił, tylko kontynuował marsz, bo przecież nikt nie będzie się w górach zatrzymywał w deszczu i czekał aż łaskawie przestanie. Opady w Nepalu należą do najobfitszych na świecie, deszcz może tu równie dobrze padać przez 20 minut, godzinę i tydzień, i nigdy nie wiadomo kiedy przestanie. Potęgę wody lejącej się z nieba widać bardzo dobrze w Bangladeszu, który całą wodę z Himalajów transportuje do Oceanu Indyjskiego.

Co zadziwiające, Nepal z tego bogactwa nie korzysta. O niedostatku wody przekonać się można na każdym kroku. Nie tylko dzięki wzrastającej wraz z wysokością cenie jej czystego, pitnego rodzaju (nawet do równowartości pełnego posiłku na dole), ale i dzięki obecności kartki z prośbą o oszczędzanie wody w każdej nepalskiej łazience, z której korzystają zagraniczni goście. Nie-ekonomicznie jest też brać ciepłe (relatywnie) prysznice, bo "ogrzewacze wody ścinają drzewa". Najlepiej brać przykład z tubylców i podgrzewać sobie przy piecu wodę w wiaderku, z którego później kubeczkiem będziemy się polewali.
DSC08197_Fotor
Instynkt i obserwacja nie zawiodły Tanzinga. Deszcz lunął po 5 minutach, ale na szczęście akurat wspinaliśmy wśród domów, a wioska na szlaku ze 100-procentową pewnością oznacza również sklep."Płaszcz przeciwdeszczowy może macie?" - pytam Nepalczyka siedzącego za ladą, który w przerwach pomiędzy spluwaniem rozgryzionym betelem rzuca mi raczej obojętne spojrzenia. Jego wyraz twarzy zmienia się jednak, kiedy zauważa we mnie klienta. Już się uśmiecha i wita mnie standardowym "Namaste", a następnie powolnym krokiem zmierza na zaplecze, skąd przynosi duży niebieski worek, rozcina jego dłuższy bok i próbuje nałożyć mi na głowę i plecak. Schylam się nieco i już mam na sobie... kawałek plandeki, które powały wiatr rozrzuca na 4 strony świata...

DSC08230_Fotor

"200 rupii" - słyszę zza zabarwionych na czerwono zębów i myślę sobie, że tyle pieniędzy to tu na pewno nie zostawię. Targowanie kończy się po kilku sowitych plwocinach na "setce", kiedy sprzedawca zgadza się zejść z ceny pod groźbą opuszczenia przeze mnie sklepu z pustymi rękoma. To zresztą najlepsza strategia na każdego azjatyckiego sprzedawcę, która pozwoliła mi zaoszczędzić wcale niemało pieniędzy.

Na początku z zakupu byłem średnio zadowolony, bo jak można się cieszyć z płachty, która sięga do pasa i cały czas trzeba ją trzymać, aby nie poleciała z wiatrem, ale dzięki niej przynajmniej częściowo ocaliłem suchość plecaka i kurtki. Inaczej deszcz padający do samego wieczora przemoczyłby mnie do suchej nitki.
DSC08296_Fotor

Hille, Tirkhedunga, Ullieri, Banthati - kolejne mijane miejscowości zaczynały powoli tracić na znaczeniu, kiedy myśl zdominowała ta końcowa - Ghorepani. Schody ustąpiły w końcu zabłoconemu szlakowi przez dżunglę, a widoki - niestety na mgłę, zasłaniającą przepaść i góry - poczęły przesłaniać drzewa. Zmienił się też zapach - do krystalicznie czystego powietrza, mieszającego się z gotującymi się carry w wioskach, doszła nutka rozkładającego materiału organicznego.a Tu wszystko zaczynało już powoli rosnąc na wszystkim, a każdy najmniejszy kawałek drzewa zasłaniał mech tak gęsty jakiego jeszcze w życiu nie widziałem.

Przewalone drzewa zostawiano samym sobie, wiedząc, że powoli dawały będą życie kolejnym roślinom i pokoleniom destruentów.Najwspanialsze wrażanie sprawiają lasy rododendronów - całkiem wyrośniętych drzew, a nie tak jak w Polsce krzewów. Kwiat rododendronu uważany jest za symbol Nepalu, a ceni się go tu także za kraśne właściwości smakowe i wytwarza soki. W prawie każdym rybnym carry można spotkać domieszkę sproszkowanych płatków, które mają zmiękczyć ości. Niektóre rodziny utrzymują się w prost z rododendronów, mają przydomowe poletko i ścinają kwiatki w taki sposób, aby na ich miejscu wyrosły nowe.

DSC08314_Fotor

Magiczny krajobraz stworzył atmosferę jakby z innej planety. Z góry leje się deszcz, który skapuje powoli po igłach i liściach drzew, następnie przesącza się i wchłania w mech, aby dopiero później odbić się od mojego płaszcza i spaść w miniaturowy strumień, jaki przed chwilą utworzył się na ścieżce. Jeszcze w powietrzu pomiędzy kroplami meandrują śpiewy rajskich ptaków, które wysoko w górach nie są narażane na destrukcyjną działalność człowieka. Nepal to tylko niewielki pasek na mapie świata, ale zamieszkuje go aż 800 gatunków ptaków - 1/10 znanych ludzkości gatunków.

"Gdybyśmy szli w nocy to moglibyśmy powalczyć nawet z niedźwiedziem" - komentuje moją uwagę o idealnie harmonicznych melodiach ptaków Tenzing. I rzeczywiście Annapurnę zamieszkują dzikie niedźwiedzie himalajskie, których waga dochodzić możne nawet do 150 kg. Mało tego, kiedy czują się zagrożone, to ze szponami ruszyć mogą i na człowieka. Jeden z takich przypadków wydarzył się w sierpniu. Na nieco większej wysokości niedźwiedź ranił poważnie rolnika, który zbierał paszę dla swoich krów, wcale nie daleko od wioski.

DSC08401_Fotor

W miarę jak Tenzing kontynuuje swoją opowieść podchodzimy coraz bliżej pod Ghorepani - wypadową miejscowość do zdobycia wznoszącego się na 3200 m n.pm. Poon Hill, skąd rozciąga się najpiękniejszy widok na Himalaje w całym Nepalu. O zbliżaniu się do wioski informuje miniaturowy ołtarzyk zbudowany z poukładanych jeden na drugim płaskich kamieni z palącymi się pomimo deszczy patyczkami. Służy on wyznawcom zarówno buddyzmu, jak i hinduizmu - dwóch najstarszych religii na świecie, których wyznawcy nauczyli się nie tylko żyć obok siebie, ale modlić w tych samych miejscach.

DSC08192_Fotor

Przekraczamy w końcu miniaturowy łuk oznaczający wkroczenie na teren Ghorepani. Dla mnie mógłby to być ogromny - jak paryski - łuk triumfalny oznaczający coraz dalsze przysuwanie własnych możliwości i wychodzenie ze strefy komfortu, gdzie życie potrafi dać w kość , ale i odwdzięczyć się przeżyciami, jakich próżno szukać postawą roszczeniową. Zdejmujemy w końcu przemoczone ubrania i rozwieszamy wokół pieca w zaproponowanym przez Tanzinga teahousie. Niestety moja, zakupiona w Varanasi za 1000 rupii (50 zł) kurta staje się pierwszą jego ofiarą. Z nadmiernej bliskości przypalają się jej nieco rękawy... ale przynajmniej mam pewność, że na jutro będzie sucha.

REKLAMA
DSC08210_Fotor

Jutro wielki dzień. Finał wspinaczki. Tylko czy mgła, deszcz, śnieg i grad pozwolą na wejście na Poon Hill, a pogoda łaskawie roztoczy się przede mną panoramę Annapurny? Niezależnie od jej fanaberii, kładę się spać z myślą, że jutro dostanę to po, co przyszedłem!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA