Piotr Lipiński: TANIEJ ZNACZY DROŻEJ, czyli precz z prowizją
Nienawidzę pieniędzy. Przynajmniej niektórych.
Ludzie powiadają z zazdrością, że ktoś zarabia ciężkie pieniądze. A ja o tym nie marzę, bo ciężkie pieniądze kojarzą mi się z bilonem. Rozdymającym kieszenie i portfele, brzęczącym i rysującym ekrany smartfonów.
Kiedy tylko pojawiły się złotówki w wersji elektronicznej, pokochałem je miłością gorącą, choć sądząc ze stanu mojego konta, niezbyt odwzajemnioną. Karta kredytowa jest jednym z lepszych wynalazków ludzkości. Dzięki niej trzeba mieć pieniądze tylko raz w miesiącu, a nie codziennie.
Co przynajmniej dla mnie jest wygodniejszym rozwiązaniem – wolę martwić się o posiadanie gotówki tylko w dniu, kiedy muszę spłacić kredyt, a nie przez cały miesiąc.
Pamiętam jeszcze te okropne czasy, kiedy pensję odbierało się u pracodawcy w kasie, albo co gorsza, dostawało ją na konto. To drugie rozwiązanie było dawniej szczególnie uciążliwe, bo żeby odzyskać swoje ciężko lub lekko zarobione pieniądze należało stanąć w gigantycznej kolejce do okienka w banku. W czasach rodzącego się polskiego kapitalizmu szefowa dużej firmy zrobiła awanturę w pewnym oddziale, że jej pracownicy, którym tu właśnie otworzyła konta, muszą tkwić w potężnych kolejkach. Z nią samą zresztą włącznie. Na co usłyszała, że „ogonek” jest olbrzymi, bo bank przez ową szefową ma za dużo klientów.
W tamtych czasach posługiwałem się książeczką czekową – czyli takim zeszycikiem, z którego wyrywało się kartki, uprzednio wypisując na nich kwotę i dane osoby upoważnionej do realizacji. W teorii czasami udawało się nawet kupić coś używając czeków, ale najczęściej i tak płaciłem samemu sobie, czyli wystawiałem blankiet na własne nazwisko, żeby wydobyć realne pieniądze z banku.
Bo mimo tych wszystkich kont, mimo czeków, i tak niepodzielnie rządziła gotówka. Niektórym takie podejście do kasy zostało chyba do dzisiaj.
Mój sposób posługiwania się pieniędzmi zmieniły karty płatnicze. Te kawałki plastiku pojawiły się w moim portfelu zaledwie kilkanaście lat temu i okazały się rewolucyjnym rozwiązaniem, na miarę telefonu komórkowego – tego zresztą zacząłem używać znacznie później. Choć początkowo niewiele sklepów akceptowało owe płatności, to przynajmniej łatwiej było odzyskać swoje pieniądze, bo do bankomatu kolejki były krótsze, niż do okienek bankowych.
A poza tym pojawił się Internet. I pierwsze, zagraniczne sklepy internetowe. W nich płaciło się po prostu „wypukłą” kartą – bez niej pewnie sieciowy handel nie mógłby się rozwinąć. Płatności przy pomocy przelewów są mniej wygodne i spowalniają proces zakupu. Jestem więc przekonany, że karty płatnicze odegrały w rozwoju Internetu niemal tak ważną rolę, jak protokoły http czy ftp.
Pamiętam pierwsze zakupy w amerykańskim Amazonie – płyty i książki, których nie dawało się kupić w Polsce albo były u nas znacznie droższe. Paczka z USA wędrowała niekiedy miesiąc.
To był dopiero dreszczyk emocji – człowiek sięgał po nowinkę zwaną kartą kredytową, żeby zapłacić w czymś jeszcze nowszym, czyli zagranicznym sklepie internetowym. Potem długie tygodnie czekał mając nadzieję, że nikt po drodze nie obrabuje mu przesyłki. Na zakupy internetowe poważali się więc tylko ci, którzy wierzyli, że ludzie są z natury dobrzy, a kradną i mordują tylko przez przypadek.
Dość szybko przekonałem się, że nie ma się jednak czego obawiać. Po wielu latach internetowych zakupów nabrałem przekonania, że kupowanie w sieci jest tak samo bezpieczne czy też niebezpieczne, jak w naziemnych sklepach. W Internecie nie padłem ofiarą oszustów częściej, niż w realnym świecie.
Ale handel internetowy, ze względu na to, że towaru nie możemy od razu dotknąć, jeszcze bardziej niż naziemny, opiera się na zaufaniu. Owszem, zdołamy powymyślać przeróżne procedury, które chronią i kupującego, i sprzedającego, ale obie strony muszą mieć do siebie elementarne zaufanie.
Tymczasem coraz częściej mam wrażenie, że ktoś mnie w tym internetowym handlu chce zrobić w konia. Nie mam tu na myśl oczywistych „wałków”, kiedy sprzedawca znika z naszymi pieniędzmi.
Chodzi mi o praktykę niedopowiedzeń związanych z ceną. Obserwuję bowiem bardzo niepokojącą tendencję: w zwykłym sklepie czasami zapłacimy mniej, niż widzimy na metce – a w internetowym więcej. Wszystko to za sprawą właśnie owego kawałka plastiku.
W naziemnym sklepie dość często daje się wynegocjować obniżkę ceny, a to za pierwszy zakup, a to za kartę stałego klienta, a to za uroczy uśmiech. Czasami również za płatność gotówką.
W sklepach internetowych sprawa wygląda inaczej – wybieramy towar, wrzucamy do koszyka, a gdy dochodzi do płatności nagle okazuje się, że musimy wydać więcej. Bo przyszło nam do głowy coś tak zdumiewającego, jak sięgnięcie po kartę, a za to sprzedawca dolicza prowizję. Ale dlaczego? Przecież wcześniej nic o tym nie wspominał. I nie mówcie mi, że mogłem przeczytać w regulaminie – jak rano idę po bułki, to nie zaglądam do regulaminu „spożywczaka”.
Zakupy w Internecie to codzienność, a nie wielkie wydarzenie, które trzeba celebrować za pomocą lektury tekstów skleconych przez lepiej lub gorzej wynagradzanych prawników.
Nie zamierzam rozstrzygać, czy opłaty pobierane przez firmy rozliczające transakcje kartowe są za duże, za małe czy w sam raz. Rozumiem sprzedawców, którzy walcząc o niższą cenę uważają, że owe prowizje są zbyt wysokie. Ale w takim razie po co w ogóle podpisują umowy z finansowymi pośrednikami? Bo znaczek VISA na głównej stronie wygląda nowocześnie? Przypomina mi to historie sprzed kilkunastu lat, kiedy restauracje chętnie wywieszały logo VISA i Mastercard, tylko jak przychodziło do płatności, to akurat tak nieszczęśliwie się składało, że terminal był zepsuty.
Wszystkie te problemy i ówczesnych knajp, i dzisiejszych sklepów internetowych wynikają z jednego: gdy zapłacę kartą, rosną koszty a maleje zarobek sprzedawcy. Trudniej mu więc kusić niską cenę. Rzecz jednak w tym, że każdy biznes to koszty.
Może więc niedługo będę musiał płacić więcej za zakupy zimą, bo wzrastają koszty sklepu z powodu ogrzewania?
Nie rozumiem też samych organizacji rozliczających płatności – jak VISA czy PayU – które wiążą się z firmami, odstraszającymi od tego typu płatności. W marketingowych materiałach lepiej wygląda, że więcej sklepów teoretycznie obsługuje takie transakcje?
Oczywiście, nikt mnie nie zmusza do zakupów w sklepach stosujących takie zasady. Ale każdy kija ma dwa końce, a połamany nawet cztery. Nikt mnie nie zmusza, ale owe sklepy niestety absorbują mój czas.
Pół biedy, kiedy na stronie towaru od razu znajdę informację, że na przykład cena uwzględnia rabat z powodu płatności przelewem. Od razu więc wiem, że sięgając po kartę zapłacę więcej. Choć już sam muszę sobie ową wyższą cenę policzyć.
Gorzej, gdy o zmianie ceny dowiaduję się już przy kasie, bo stosowne zapisy tkwią głęboko we wspomnianych regulaminach sklepów internetowych.
W nich sprzedawcy niekiedy nawet nie udają, że chodzi o jakiś rabat za płatności gotówkowe – wprost stwierdzają, ile wynosi prowizja za płatność kartą. Podczas kilku ostatnich zakupów zmarnotrawiłem sporo czasu, żeby ustalić, jakie zasady płatności ustaliło kilka sklepów. Pewnie muszę sobie zrobić notatki na przyszłość, bo potem zapomnę i znowu będę musiał wszystko sprawdzać.
Wiem, co na to wszystko odpowiedzą sprzedawcy: nie widzimy problemu, bo większość kupujących wybiera płatność przelewem. Podobny sposób myślenia niekiedy prezentują naziemni sprzedawcy – nie wprowadzamy płatności kartą, bo mało kto o nią pyta. Tyle, że ludzie nie pytają, bo nie widzą na drzwiach logo Visa. A w internetowych sklepach wybierają przelew, bo choć jest mniej wygodny, to wychodzi taniej.
Prawdę mówiąc jest to na tyle irytujące, że coraz częściej kupuję za pośrednictwem Allegro, bo przynajmniej wiem, że płacąc kartą przez PayU cena się nie zmieni. Ale niestety to wszystko podważa fundamentalną rzecz w internetowym handlu: zaufanie. Jeśli ktoś w głębi regulaminu ukrywa informacje o dodatkowych opłatach, to jak będzie załatwiał ewentualne reklamacje? Albo wywiązywał się z terminu dostawy? Drodzy sprzedawcy, proszę więc uprzejmie: piszcie od razu, ile sobie winszujecie za użycie tego nowomodnego wynalazku, czyli karty płatniczej.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na Twitterze. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo, Empik, Amazon oraz Apple iBooks.
Zdjęcia credit cards, Glossy Credit Card, Low key macro shot with old credit card oraz Woman shopping using tablet pc and credit card pochodzą z serwisu Shutterstock.