Chyba mam dość mediów społecznościowych
Coraz gorzej czuję się odwiedzając Twittera, Instagram wpędza mnie w spiralę złych emocji, a z Facebooka korzystam… w sumie nie wiem czemu. I tak sobie myślę – czy to z mediami społecznościowymi jest coś nie tak, czy może źle z nich korzystamy?
Zwykło się mówić, że w telewizji to same złe wiadomości. W serwisach informacyjnych mamy na zmianę wieści o złych, gorszych i najgorszych zdarzeniach ze świata, przeplatane pełnymi jadu rozmowami polityków. Gdzieś w międzyczasie wskoczy prognoza pogody, ale tam też źle, bo przecież biomet niekorzystny. Tak samo w innych mediach – pokażcie mi tygodnik opinii, na którego „jedynce” była ostatnio jakaś pozytywna wiadomość.
Z mediami społecznościowymi w ostatnim czasie dzieje się to samo. Tylko że tam nie można zmienić kanału.
Telewizji nie oglądam od lat, a kiedy jeszcze to robiłem, szerokim łukiem omijałem programy informacyjne i kanały ogólne, na których „jakościową treścią” była telenowela lub paradokument. Zawsze wolałem włączyć Discovery, National Geographic, lub przynajmniej obejrzeć dobry serial na Fox czy AXN. Polsat? TVN? TVP? – broń Boże.
Na Facebooku, Twitterze czy innym Instagramie nie ma jednak przycisku zmiany kanału. Szczególnie pierwsze dwa są w tym względzie problematyczne, gdyż zaprojektowane zostały tak, że nawet jeśli poświęcimy długie godziny na ułożeniu listy obserwowanych/znajomych i zostawimy tam – teoretycznie – sam pozytywny przekaz, i tak do naszych oczu napłyną cudze polubienia i udostępnienia.
I tym sposobem od kilkunastu tygodni mam ten sam problem, który Piotr Grabiec opisywał w swoim felietonie ponad miesiąc temu – przestaję się w mediach społecznościowych czuć komfortowo, delikatnie mówiąc. A mówiąc dosadniej – mam po prostu dość.
Dość ustawicznych przepychanek, jadu sączonego przez zwolenników tego czy tamtego ugrupowania politycznego. Dość taniego populizmu polityków każdej ze stron. Dość zamiatania pod dywan poważnych problemów dotykających każdego człowieka i ogniskowania debaty publicznej wokół tego, czy Światowa Organizacja Zdrowia chce, żeby 4-latki się masturbowały, czy jednak nie.
Wcale nie jest tak, że zamykam się w swojej bańce i nie chcę słyszeć o czymkolwiek, co nie zgadza się z moim światopoglądem – wprost przeciwnie. Cenię sobie odmienne spojrzenie na problem, bo to buduje i wzmacnia empatię. Sęk w tym, że odmienne spojrzenie, niezależnie od argumentów, powinno być prezentowane w cywilizowany sposób. A to, co obserwujemy w mediach społecznościowych (nie tylko w Polsce, ale też w innych podzielonych politycznie krajach, szczególnie Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii) to rynsztok, a nie cywilizacja.
Poziom debaty publicznej w socjalach to już nawet nie dno; to poziom, przy którym kulturalny człowiek opuszcza konwersację z szacunku do samego siebie i swojego czasu.
Ludzie, których uważałem za inteligentnych, dają się sprowadzać w dyskusji do poziomu przeciętnego patusa spod obskurnej kamienicy. Różnice ideologiczne sprawiają, że ze wstydem patrzę na poczynania bardzo mądrych ludzi, których niegdyś traktowałem wręcz jak mentorów. Dorzućmy jeszcze fakt, że jako Katolik z ogromnym wstydem patrzę na zachowanie kapłanów i episkopatu (szczególnie w świetle ostatniej konferencji tego ostatniego) i nie ma się co dziwić, że media społecznościowe ostatnimi czasy wzbudzają we mnie raczej obrzydzenie niż ciekawość świata.
Poświęciłem mnóstwo czasu na to, by było dokładnie na odwrót.
Na Facebooku usunąłem lub przestałem obserwować każdego znajomego, który zaśmieca tablicę udostępnieniami durnych fanpage’ów lub fake newsami – zastąpiłem ich polubieniami dla artystów, muzyków i pisarzy, których podziwiam. Na Twitterze obserwuję głównie ludzi, których twórczość i zdanie sobie bardzo cenię prywatnie oraz marki, których poczynania interesują mnie zawodowo.
Nie zostawiłem tam miejsca na politykę, populizm i ideologiczne wojenki poniżej godności. A jednak non stop docierają do mnie takie treści, bo choć ja nie śledzę żadnego polityka, to moi znajomi i obserwowani – już tak. A skoro oni śledzą, to Facebook i Twitter regularnie podrzucają mi, co też polubili moi znajomi lub znajomi znajomych. Nie da się tego w żaden sposób zablokować. Nie da się z tym walczyć. To reguły gry, na które trzeba przystać, decydując się na – koniec końców bezpłatną – obecność w mediach społecznościowych.
Przez to, jak źle wygląda sytuacja na Twitterze i Facebooku, ostatnio nawet Instagram działa mi na nerwy.
Przy czym mój Instagram to bardzo intencjonalnie wybrana grupa obserwowanych artystów, fotografów i znajomych. Ludzi, którymi się inspiruję i których poczynaniom kibicuję z całego serca. A jednak wystarczy przewinąć okienko dalej w aplikacji, do zakładki wyszukiwania, by znaleźć się w zupełnie innym świecie, nad którym kontrolę sprawują algorytmy.
Tam zaś treści napędzają inny szereg niekoniecznie pozytywnych emocji, o których tak często piszą psycholodzy zwracający uwagę na to, jaka jest korelacja między Instagramem a zaburzeniami psychologicznymi. Instagram sprawia, że czuję się gorzej. Nie gram tak dobrze na instrumentach, jak ci wszyscy wymiatacze. Nie robię tak dobrych zdjęć, jak Marcin Połowianiuk ci wszyscy wybitni fotograficy. Nie mam tak ciekawego życia, jak ci wszyscy influencerzy. I tak dalej, i tak dalej.
Czy to z nami jest coś nie tak, czy to media społecznościowe zaprojektowane są w zły sposób?
Sporo ostatnio o tym myślę. Przede wszystkim, wszelkie media społecznościowe projektowane są tak, aby nas od siebie uzależnić. Na blogu The Minimalists można przeczytać bardzo trafny esej „Scrolling is the new smoking”. Obrazek człowieka przewijającego bezmyślnie media społecznościowe jest dziś jeszcze bardziej powszechny niż obraz człowieka palącego papierosa. I tak jak palenie w miejscach publicznych staje się publicznie nieakceptowalne, tak nikt nie ma problemu z tym, że spędzamy czas zaślepieni blaskiem małego ekranu.
Za mediami społecznościowymi stoi szereg bardzo mądrych ludzi, wspieranych przez jeszcze mądrzejsze algorytmy. W boju wspierają ich przebiegli marketingowcy, chcący wyssać choć milisekundę naszej uwagi dla reklamowanego produktu.
Te same algorytmy, które tak dzielnie pilnują, żebyśmy nie przegapili komunikatów reklamowych, okazują się jakoś mniej skuteczne, jeśli chodzi o wyłapywanie drastycznych treści. Najlepszy tego przykład mieliśmy w ubiegłym tygodniu, gdy ani Facebook, ani Twitter nie wyłapały od razu transmisji strasznego ataku na Meczety w Nowej Zelandii, a potem bardzo opornie szło im czyszczenie swoich platform z ksenofobicznych, obrzydliwych komentarzy idiotów (nazywajmy rzeczy po imieniu) przyklaskujących zamachowcowi.
Za to kiedy na zdjęciu nie daj Boże pojawi się goły cycek, nawet jeśli mówimy o zdjęciu karmiącej kobiety, wtedy algorytmy i moderatorzy nie zawodzą. Fakt, może sztuczna inteligencja w tym przypadku ma więcej przykładów, by skuteczniej się uczyć, ale nie zmienia to kwintesencji problemu – coś tu nie gra.
Pomimo znaczącego opanowania nieprawdziwych wiadomości, fake newsy to nadal plaga. Oczywiście to prawda, że to użytkownik odpowiada za rozpowszechnianie linków z bzdurami, ale też ani Facebook, ani Twitter w żaden sposób do tego nie zniechęcają.
Może więc jest i tak, że media społecznościowe mają jakieś fundamentalne wady w swej konstrukcji. Może osiągnęły po prostu taką skalę, że aby zapanować nad ich funkcjonowaniem potrzebne są radykalne zmiany.
A może źródłem problemu jesteśmy my sami.
Obejrzałem ostatnio wywiad jednego z moich ulubionych Youtuberów, Matta D’avelli, z Garym Vaynerchukiem. O Garym Vee można mieć skrajne opinie, ale nie da się mu odmówić niebywałego wyczucia trendów i mediów społecznościowych. W ostatnim wywiadzie zwrócił uwagę na fakt, że… media społecznościowe to przecież tylko kanał komunikacji. Nie są inherentnie złe czy dobre.
A skoro media społecznościowe to tylko, nomen omen, media (nawet jeśli zaprojektowane w sposób sprzyjający patologiom), to gdzie indziej może leżeć wina, jak nie w nas samych?
Media społecznościowe to cudowne narzędzie. Zrobiły ze świata globalną wioskę. Zbliżyły do siebie ludzi niezależnie od ich pozycji na drabinie społecznej. W jednej chwili mogę kliknąć „lubię to” przy poście kolegi z pracy, a w drugiej wdać się w dyskusję z turbo-popularnym autorem książek mieszkającym w Ameryce Środkowej. Wspaniałe czasy.
Jednak ta sama „cudowność” i równouprawnienie mediów społecznościowych oznacza też, że populistyczny krzykacz ma ten sam, a nawet większy posłuch niż kulturalny rozmówca z siłą argumentów. A skoro głos niewykształconego Seby jest dziś równy z głosem eksperta w swojej dziedzinie, to zgadnijcie, czyj głos dociera do większej liczby ludzi – tak, ten, który głośniej krzyczy. A gdzie ludzie zamiast argumentów walczą na decybele, nie ma miejsca na uprzejmość, kulturę i sentymenty – co widać w debacie publicznej od lat, choć jeszcze nigdy poziom dyskursu nie był tak antyintelektualny i antykulturalny jak dziś. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie, patrząc na to, jakim ściekiem są tablice Twittera i Facebooka w ostatnich miesiącach.
Bardzo ciekawie opisał to zjawisko Ryan Holiday w swoim artykule „Nie wystarczy mieć racji, trzeba jeszcze być miłym” (tłum. wł.). Odsyłam do tego tekstu, bo Holiday – autor książek opartych o filozofię Stoików – rozkłada w nim na czynniki pierwsze problemy dyskursu współczesnych mediów społecznościowych, ze szczególnym uwzględnieniem Twittera. „W 140 znakach nie ma miejsca na uprzejmość” – tak pisze Ryan, i dokładnie tak jest. W świecie mediów społecznościowych i czasach, gdy uwaga przeciętnego człowieka jest bardziej pofragmentowana niż Android, nie ma miejsca na uprzejmą dyskusję. Liczy się to, żeby zadać cios. Nieważne jest nawet, czy sięgnie on celu – ważne, żeby się bić, choćby na oślep.
Antidotum nie widać.
Na ten moment nie widać światełka w tunelu. Nawet skandale związane z brakiem poszanowania prywatności nie wpłynęły negatywnie na liczbę użytkowników mediów społecznościowych – jest ich coraz więcej. A skoro coraz więcej osób dołącza do tej „zabawy” grając według tych samych reguł, co obecni użytkownicy, to nie mamy co liczyć na poprawę tego stanu rzeczy.
Być może sposobem na opanowanie tego chaosu i przywrócenie jakiejś równowagi jest po prostu opuszczenie social mediów. Tyle tylko, że dla większości z nas byłoby to niepraktyczne, uciążliwe, a nierzadko – jak w moim przypadku – niewykonalne. Bo media społecznościowe to dziś coś więcej, niż platforma do podglądania losów znajomych ze szkoły, ale też potężne narzędzia biznesowe, wykorzystywane przez miliony ludzi na świecie do pracy. A nawet pomijając pracę, to powiedzmy sobie szczerze – opuszczenie mediów społecznościowych, podczas gdy większość znajomych i rodziny nadal aktywnie z nich korzysta, raczej niczego w życiu nie ułatwi.
Media społecznościowe potrzebują zmiany, bo - parafrazując Einsteina – nie można robić w kółko tego samego i oczekiwać innych rezultatów.
Gorzej będzie, jeśli pomimo wielu zmian w sposobie działania Facebooka, Twittera i Instagrama nic się nie zmieni. Bo wtedy nie będzie można już mówić „ten zły Facebook”, „ten zły Twitter”. Wtedy okaże się, że problemem od początku leżał w użytkownikach. I elementarnym braku poszanowania rozumu i godności drugiego człowieka.