Polacy nie chcą udawać, że mają inne płuca niż reszta Europejczyków. Jest apel o obniżenie poziomów alarmowania dla pyłów PM10
Pełnomocnik premiera ds. programu Czyste Powietrze obiecuje, że w ciągu trzech miesięcy przymierzy się do zmian przepisów. Wedle obowiązujących alarm smogowy pasuje do rzeczywistości jak pięść do nosa. Szkopuł w tym, że po zmianach dowiemy się czegoś, co najchętniej zamietlibyśmy pod dywan.
Alarm smogowy to taki instrument w rękach urzędników, dzięki któremu wiemy, że z powietrzem, którym oddychamy, jest naprawdę źle. I że za chwilę będziemy świadkami liczniejszych niż zwykle kontroli pieców domowych i samochodów - czy spalają zgodnie z normami.
Zazwyczaj też liczba alarmów smogowych w roku wskazuje, czy w danym mieście lub regionie zanieczyszczenie powietrza to prawdziwy problem, czy może działania tylko profilaktyczne jak najbardziej wystarczą.
Bez alarmów wiemy, że w Polsce się dusimy.
Rozmowy o smogu zaczęły się, odkąd Międzynarodowa Organizacja Zdrowia (WHO) opublikowała w 2016 r. raport o najbardziej zanieczyszczonych miastach. Na 50 takich w Europie aż 33 były z Polski. W kolejnym dokumencie było jeszcze gorzej - w zestawieniu było już 36 polskich miast.
Oliwy do ognia dolał raport NIK, z którego dowiedzieliśmy się, że nie dość, że walka ze smogiem idzie jak po grudzie, to dodatkowo nic nie wróży poprawy. A w takim tempie - zdaniem NIK - z zanieczyszczonym powietrzem w całej Polsce wygramy za jakieś 100 lat.
Alarm smogowy - trudno nas tu pokonać.
Dowodów na to, że obok Rumunii i Bułgarii (zestaw najbardziej zanieczyszczony miast Europy uzupełniają głownie reprezentanci tych krajów) w Polsce mamy zdecydowanie najgorsze powietrze, jest naprawdę sporo. Takim bezsprzecznym jest liczba dni z ogłoszonym alarmem smogowym. W 2016 r. w Madrycie było ich 19, a np. w Berlinie 18.
W porównaniu z polskim miastami to jakieś smogowe żarty. Dwa lata temu Kraków odnotował 165 dni z przekroczeniem pyłu PM10; Opoczno – 150 dni; Wodzisław Śl. – 114; Warszawa – 76. Najmniej takich dni mieli w Białymstoku (2), Sopocie i Suwałkach (po 3). Z kolei roczne stężenie pyłu PM10 przekraczające normy odnotowano aż w 24 polskich miastach.
Normy mówią, kiedy trzeba zostać w domu.
Te dane już teraz przerażają. Jeżeli do tego wyobrazimy sobie koszty zdrowotne - od paru lat powtarzane przez lekarzy jak mantra - włos naprawdę jeży się na głowie. Ale prawda niestety jest jeszcze bardziej brutalna. Zakrzywiają ją dla nas „normy dla pyłów drobnych w Polsce”, publikowane przez Główny Inspektorat Ochrony Środowiska.
I tak dla pyłów drobnych PM10 normy są ustalone na trzech poziomach: poziom dopuszczalny 50 µg/m3 (dobowy), poziom informowania 200 µg/m3 (dobowy), poziom alarmowy 300 µg/m3 (dobowy). Dalej czytamy, że poziom dopuszczalny mówi o tym, że jakość powietrza nie jest dobra, ale nie wywołuje ciężkich skutków dla ludzkiego zdrowia. Z kolei przy poziomie informowania jest źle i trzeba ograniczyć aktywności na powietrzu. Alarm smogowy zaś powinien skutecznie zatrzymać nas w domu.
Jeśli popatrzeć na Europę, Polacy oddychają innym powietrzem.
GIOS ma jasne wytyczne i nimi się kieruje, jednak patrząc na resztę Europy można mieć sporo wątpliwości. Normy dotyczące pyłów drobnych są u nas wyraźnie zawyżone. Jakby płuca Polaka na smog były odporniejsze od tych Niemca, Francuza albo Holendra.
Nie wierzycie? Wystarczy porównać. Dla przypomnienia: u nas poziom alarmowy jest przy 300 µg/m3. Tak jest od 2012 r., od kiedy obowiązuję stosowne rozporządzenie. Wcześniej poziom alarmowy w Polsce był przy stężeniu 200 μg/m3. A jak jest u innych? Oto kilka przykładów:
- Belgia - poziom alarmowy 70 µg/m3
- Czechy - poziom alarmowy 100 µg/m3
- Finlandia - informacyjny 50 µg/m3
- Francja - poziom alarmowy 80 µg/m3
- Słowacja - poziom informacyjny 100 µg/m3; poziom alarmowy 150 µg/m3
- Szwajcaria - poziom informacyjny 75 µg/m3; poziom alarmowy 100 µg/m3
- Węgry - poziom informacyjny 75 µg/m3; poziom alarmowy 100 µg/m3
- Włochy - poziom informacyjny od 50 do 75 µg/m3; poziom alarmowy powyżej 75 µg/m3
- Wielka Brytania - poziom wysoki powyżej 101 µg/m3³.
Apel, żeby u nas było jak w reszcie Europy.
O dostosowanie naszych norm do tych europejskich apelowały już organizację pozarządowe. Teraz za namawianie do tego władzy wzięli się samorządowcy. Jeden z pierwszych sygnałów dali znowu ci z Krakowa (to samorząd małopolski pierwszy w kraju przyjął uchwałę antysmogową). Przyjmują rezolucję smogową, w której apelują do premiera i ministra środowiska w sprawie obniżenia poziomów informowania oraz alarmowania o zagrożeniu zanieczyszczeniem powietrza. Proponują poziom alarmowy do wartości nieprzekraczającej 150 μg/m3 pyłu PM10 oraz poziom informowania do wartości nieprzekraczającej 100 μg/m3 pyłu PM10. Samorządowcy chcą, by te wartości można było w przyszłości jeszcze obniżać.
Zbiegło się to w czasie z apelami prezydenta Wrocławia, marszałka województwa dolnośląskiego i Dolnośląskiego Alarmu Smogowego. Oprócz argumentów podnoszonych przez innych zwrócili uwagę, że zawarte w Polskim Indeksie Jakości Powietrza kategorie „umiarkowana” i „dostateczna” mogą wprowadzać w błąd. To „umiarkowane”, to stężenie pyłu PM10 między 61 a 101 µg/m3, a „dostateczne” - między 101 a 141 µg/m3. Tak więc nawet te wartości są wyższe od alarmowych w innych krajach.
Nowy alarm smogowy - do trzech miesięcy przymiarka.
O konieczności skończenia z tą farsą i dostosowania polskich norm jakości powietrza do tych europejskich doskonale zdaje sobie sprawę Piotr Woźny, pełnomocnik premiera ds. programu Czyste Powietrze. Ma już na ten temat rozmawiać z ministrem zdrowia i środowiska.
Czyli czeka nas spory ból głowy.
Można przypuszczać, że jeszcze w tym roku polskie normy jakości powietrza dostosują się mniej lub bardziej do tych europejskich. Na teraz zbytnio od nich odbiegają. To parokrotne różnice, a nie miejsca po przecinku. I presja społeczna też coraz mocniejsza.
Ale za tymi zmianami norm kryje się niebezpieczna pułapka. Szybko bowiem okaże się, że w niektórych polskich miastach łatwiej i szybciej liczyć dni bez alarmu smogowego niż te ze słupkami zanieczyszczenia zabarwionymi na czerwono. Po prostu okażemy się jeszcze większymi trucicielami Europy, niż na to wyglądało.
I w głowach wielu może pojawić się myśl, że to jakaś kolejna zmowa. Masonów albo nie wiadomo kogo. Bo przecież wynika, że jest bardzo źle, a jakoś jednak funkcjonujemy. Może ktoś tam dwa razy częściej kaszlnie, ale bez przesady. To najkrótsza droga do tego, żeby temat smogu po prostu nam spowszedniał. A wtedy energii na walkę z nim będzie tyle, co kot napłakał.
Był rok prawa, a teraz rok egzekucji?
Być może w tym roku w walce o czyste powietrze sporo namiesza ofensywa rządzących. Teraz, po skonstruowaniu w 2018 r. odpowiednich przepisów prawa i uruchomieniu takich programów jak „Czyste Powietrze” lub „Stop Smog”, ma przyjść czas na konkretne działania.
Trzymam z całych sił kciuki.
Bardzo cieszą mnie te zapowiedzi i będę się bacznie przyglądał wprowadzaniu ich w życie. Na razie bowiem z egzekucją antysmogowych regulacji jest kiepsko. Nie ma większego kłopotu, żeby kupić piec klasy niższej niż 5. Z kolei strażnicy gminni najpierw apelowali o instrumenty do walki ze smogiem, a jak już te przyszły, to okazało się, że samo badanie próbki wziętej z kotła może być droższe od samego mandatu. Jak można się domyślać, tym samym strażnicy wolą pouczać niż karać finansowo.
Prośbą już smogu z Polski nie wygonimy. Tak, ważna jest edukacja, obniżone normy jakości powietrza i walka z ubóstwem energetycznym. Ale bez twardej egzekucji się nie obejdziemy. Inaczej alarm smogowy ma sporą szansę w niektórych polskich miastach zostać na stałe.