Dlatego kocham sandboksy. Opowieść o Just Cause 4, fatalnym glitchu, wielkiej kuli i żelaznej determinacji
Od kilku dni gram w Just Cause 4. Poprzednia część kupiła mnie katalogiem możliwości, które zawstydzały nawet twórców GTAV. Nie inaczej jest tym razem. Dzięki niesamowitym możliwościom udało mi się obejść fatalnego glitcha blokującego misję. Wystarczyło tylko przeturlać gigantyczną kamienną kulę przez drogę szybkiego ruchu, a potem latać na niej jak na futurystycznej desce. Banał.
Just Cause 4 to gra akcji z otwartym światem, w której gracz może zrobić (prawie) wszystko. Twórcy chwalą się, że jeśli podczas rozgrywki wpada ci do głowy szalony pomysł, to na 99 proc. uda się go zrealizować. Tak właśnie było w moim przypadku. Natrafiłem na błąd uniemożliwiający wykonanie zadania. Nie poddałem się jednak i zacząłem szukać rozwiązania poza kluczem fabularnym. W ten sposób przeżyłem najlepszą dotychczasową przygodę z JC4. Chociaż wciąż się zastanawiam, czy po jej spisaniu wydaje się chociaż w połowie tak ciekawa.
Jak w każdym dobrym filmie akcji, wszystko zaczyna się od starożytnej świątyni.
W świecie Just Cause 4 znajdują się pozostałości po XV-wiecznych konstrukcjach rdzennych mieszkańców wyspy. Ruiny skrywają wiele sekretów, które odblokowujemy szukając drewnianych dźwigni. Taką dźwignię pociąga się do dołu, a gdzieś nieopodal prymitywny mechanizm wypuszcza gigantyczną kamienną kulę. Ta ma się dotoczyć do wklęsłego gniazda, odblokowując w ten sposób drzwi do pradawnego skarbca czy grobowca.
Podczas swobodnego zwiedzania mapy natrafiłem na świątynię tak wielką, że ta skrywała aż trzy dźwignie oraz trzy okrągłe obiekty. Ruiny znajdowały się na szczycie góry, a wyżłobione koryta biegnące zboczami stanowiły widoczne ścieżki dla schowanych kul. Spójrzcie na zdjęcie poniżej, a od razu zrozumiecie o co mi chodzi. Gracze widzą takie rzeczy. Na podstawie ścieżek biegnących ku dolinom znalazłem wszystkie trzy dźwignie i pociągałem za nie w błyskawicznym tempie.
Nie czekałem jednak nim kamienna kula dotrze do samego podnóża. Zamiast biernie obserwować toczący się relikt, wolałem szybko przedostać się do następnej dźwigni i wypuścić kolejną kulę. Jak to mawiają, co nagle to po diable. Zostałem ukarany za swój pośpiech. Okazało się, że jedna z trzech kul nigdy nie dotarła do miejsca docelowego. Chociaż widziałem jak zaczynała się toczyć, wypuszczenie następnego obiektu najprawdopodobniej usunęło ją ze świata gry.
Zostałem z trzema zapadniami, dwoma osadzonymi kulami i brakiem perspektyw na koniec misji.
Próbowałem na nowo używać dźwigni. Próbowałem dostać się do ciasnej komory, z której wylatywała kula. Przeszukiwałem teren wokół góry. Metr po metrze analizowałem wyżłobienie, którym miał się toczyć wielki obiekt. Po kamiennym artefakcie nie było jednak ani śladu. Nie mogłem go znaleźć, nie mogłem zresetować jego położenia, nie mogłem też zacząć misji eksploracyjnej od nowa. Słowem: byłem tam, gdzie nie dochodzi światło.
Kiedy wróciłem na szczyt góry, aby lamentować w blasku zachodzącego słońca, coś mnie tchnęło. Do głowy przyszła mi niezbyt odkrywcza, ale jednak ciekawa myśl. A gdyby tak wyciągnąć jedną z dwóch poprawnie osadzonych kul i przenieść ją do ostatniej, pustej zapadni? W końcu wielka kula to wielka kula. Przecież nie są przypisane do konkretnych platform numerami seryjnymi albo kluczami aktywacyjnymi. No, a przynajmniej nie zaszkodzi to sprawdzić. Nie mam przecież nic do stracenia, a żadne alternatywne pomysły nie wpadają mi do głowy.
Wzorem poprzedniej części, jedną z podstawowych zabawek głównego bohatera Just Cause 4 jest lina z hakiem. Rico może za jej pomocą nie tylko błyskawicznie się przemieszczać, ale również przyciągać obiekty. Dlatego jedną część linki przymocowałem do poprawnie osadzonej kuli u podnóża góry. Drugą do fragmentu filaru stojącego nieopodal. Niestety, mechanizm był zbyt słaby, by wyciągnąć wielki kamienny obiekt ze wklęsłego gniazda. Potrzebowałem więcej mocy.
Zdecydowałem się sięgnąć po narzędzia grubszego kalibru: punkty rozwoju umiejętności.
Wszedłem do menu umiejętności, a następnie wydałem punkty na ulepszenia gadżetu podobnego do maszynki z gry Metal Gear Solid V. Specjalny balon przyczepiał się do wskazanego obiektu, po czym unosił go w powietrze. Niestety, balon również okazał się zbyt słaby. Tak samo jak kilkanaście mu podobnych, użytych jednocześnie. Na zdjęciu powyżej widzicie aż dziewięć balonów. Niestety, nieskutecznych. Wtem... chwilka. Coś się dzieje. Kula zaczęła drgać. Delikatnie bo delikatnie, ale jednak. Więc się da!
Pośpiesznie ulepszyłem wynalazek, który miał pomóc w wyciągnięciu poprawnie osadzonej kuli. Do końcówki każdego balona zamontowałem dopalacz działający niczym miniaturowa rakieta kosmiczna. Połączona moc balonów i małych silniczków rakietowych zrobiła cuda. Ku mojej wielkiej radości kamienna kula zaczęła lewitować, lecąc wyżej i wyżej. Serce rosło z dumy. Oczywiście do momentu, w którym paliwo silniczków się skończyło, a obiekt z hukiem spadł do pobliskiego lasu. Wiktoria!
Nie wziąłem tylko pod uwagę, że gniazda u podnóża góry dzielą długie kilometry odległości.
Musiałem przetransportować wielką kulę z punktu A do punktu B. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to popychanie kuli samochodem. Porwałem sportowe auto od bogu ducha winnego cywila, a następnie próbowałem ruszyć nim obiekt tkwiący między drzewami. Zero powodzenia. Połączyłem więc kulę z samochodem za pomocą liny z hakiem. Niestety, samochód tylko boksował w miejscu. Nie pomogło nawet nitro. Być może powinienem rozejrzeć się za jakąś ciężarówką?
Sytuację rozwiązała na szczęście lina z mechanizmem przyciągającym, przyczepiona poniżej poziomu kuli. Okrągły obiekt ściągany w dół, ku pobliskiej drodze, zaczął się powoli toczyć we właściwym kierunku. Kolejne spektakularne zwycięstwo. Teraz jeszcze tylko kilka wirtualnych kilometrów po asfaltowej nawierzchni i jesteśmy w domu!
Na drodze panował wzmożony ruch, więc wielka kula toczyła się również przez samochody.
Kamienny artefakt ciągnięty liną spłaszczał pojazdy należące do biednych cywili. Wyglądało to naprawdę groteskowo. Jak scena z filmu katastroficznego. Gigantyczny obiekt był niepowstrzymany, przerabiając wszystkie auta na harmonijki. Kula pozostawiała za sobą łańcuch sprasowanego żelastwa. Tylko nielicznym udawało się ją ominąć. Większość mieszkańców wyspy sterowanych przez skrypty nie miało niestety tyle szczęścia. Wielki obiekt znajdował się w zupełnie innym miejscu niż powinien i nie każdy NPC miał tyle refleksu za kółkiem, by odpowiednio na to zareagować. Requiescat in pace, drogie boty. Wasza śmierć nie pójdzie na marne.
Toczenie kuli po asfaltowej drodze było zadziwiająco szybkie, lekkie i przyjemne. Spodziewałem się żmudnej, syzyfowej wręcz pracy. Minęło jednak raptem kilka minut, a ja już znajdowałem się nieopodal pustego gniazda, którego dotyczył glitch blokujący opcjonalne wyzwanie eksploracyjne. Wystarczyło tylko przeturlać kulę przez zalesione wzniesienie i gotowe. Radzewicz już był w ogródku, już witał się z gąską. Zaraz. Chwila. Wzniesienie?! Cholera…
Dotychczasowa trasa biegnąca po asfaltowej drodze prowadziła albo z górki, albo była płaska. Moje doświadczenia z liną i hakiem pokazały jednak, że wtoczenie obiektu pod górę jest raczej niemożliwe. Mimo tego postanowiłem spróbować szczęścia. Unieruchomiłem obiekt wrakiem samochodu, a następnie przywiązałem do go dwóch drzew. Rozpocząłem proces przyciągania. Z wielkim uśmiechem obserwowałem, jak centymetr po centymetrze artefakt toczył się do góry. Potem linka pękła, a od konsekwencji tej sytuacji momentalnie zrzedła mi mina.
Kula sturlała się na jezdnię. Pech chciał, że uderzyła w przejeżdżający pojazd bojowy reżimu.
Zakląłem pod nosem, gdy usłyszałem jak żołnierze miejscowego dyktatora proszą o posiłki. Nie minęło kilkadziesiąt sekund, a na miejscu było już kilka pojazdów bojowych i kilka motocykli. Do tego w oddali słyszałem nadciągający helikopter. Patrole w Just Cause 4 mają to do siebie, że potrafią ściągać nieskończoną liczbę dodatkowego wsparcia. Dlatego po kilku minutach walki na drodze i zalesionym wzniesieniu zdałem sobie sprawę, że to nie ma sensu.
Rozżalony, poirytowany i zdesperowany podjąłem ostateczną próbę działania. Za pomocą liny z hakiem wylądowałem na szczycie kuli, a następnie zacząłem wbijać w nią balony z dopalaczami. Ignorowałem ostrzał przeciwników. Zresztą, chyba już i tak nie miałem żadnych naboi w magazynku. Dlatego jeden po drugim, balony wyrastały nad kulą, która zaczęła drżeć od rakietowych dopalaczy. Chwilę później wydarzyło się coś pięknego.
Byłem jak Srebrny Surfer z komiksów Marvela.
Stałem na gigantycznym obiekcie, który zaczął unosić się w powietrzu. Utrzymanie się na kuli nie było jednak proste. Nie dość, że ta solidnie się kołysała, to jeszcze co chwila kończyło się paliwo w jednym z dopalaczy. Musiałem błyskawicznie podmieniać go na następny. Wszystko to przy akompaniamencie strzałów przeciwników, które na szczęście stawały się coraz mniej celne. Dwa metry. Pięć metrów. Dziesięć metrów nad ziemią. Wkrótce wrogie wojska przestały mi przeszkadzać.
Wtedy też zorientowałem się, że wcale nie lecę tam, gdzie powinienem. Oddalałem się w przeciwnym do zapadni kierunku. Musiałem coś zrobić i to natychmiast. Tutaj muszę pochwalić producentów za symulację praw fizyki. Wczepiając rakietowe dopalacze w konkretne miejsca kuli, wpływałem na jej ogólny kierunek. Ten był wypadkową kilku źródeł siły generowanej przez kilka zmiennych. Po minucie udało mi się tak ustawić balony i dopalacze, że kula dryfowała dokładnie w kierunku XV-wiecznego gniazda. Coś niesamowitego! Satysfakcja z takiego osiągnięcia jest gigantyczna.
Gdy znalazłem się mniej więcej nad zapadnią, zacząłem strzelać do balonów. Kamienny obiekt spadł obok docelowej platformy. Dokonałem prostej korekty za pomocą liny holowniczej i… udało się. Naprawdę się udało. Rico zaczyna mówić przez radio, że aktywował każdą z trzech zapadni. Jego towarzysz opowiada mu z kolei o drzwiach świątyni na szczycie góry, które właśnie stanęły otworem. Ależ się szczerzyłem w tym momencie. Ależ byłem z siebie zadowolony. Pokonałem tego głupiego glitcha. Pokonałem niedoróbki deweloperów ich własną bronią.
Właśnie dlatego uwielbiam kreatywne sandboksy. Właśnie dlatego gram w Just Cause 4.
Po kilkunastu pierwszych godzinach gra niestety wydaje się krokiem wstecz względem świetnej trójeczki, ale o tym przeczytacie w mojej recenzji na Spider’s Web. Nieco gorsza kondycja nowej odsłony nie sprawia jednak, że Just Cause 4 przestaje być wyjątkowe. Ten tytuł to prawdziwy skarb dla kreatywnych graczy. Dla osób uwielbiających eksperymentować z fizyką, zależnościami i zmiennymi. To raj kaskadera i wielki park rozrywki dla każdego fana wybuchów i destrukcji.
Just Cause ustępuje innym seriom z otwartym światem na wielu obszarach, ale na pewno nie pod względem możliwości. Prawdziwie kreatywnej wolności można skosztować tylko tutaj i żadne GTA, żadne Saints Row nawet nie zbliżyło się do katalogu wszechstronnych działań bojowych oferowanego przez Just Cause. Za to uwielbiam tę serię i za to Rico zawsze może liczyć na miejsce w pamięci mojej konsoli.