Radiohead - mieć czy być? I mieć, i być.
Jest taki zespół muzyczny, który drwi ze status-quo na rynku muzycznym i jednocześnie pozostaje tak wielki, jak przed tym, kiedy zaczął drwić. Jest taka grupa muzyczna, która udowadnia, że ilość sprzedaży nie musi równać się "kompromisowi" jakości. Jest w końcu taki fenomen muzyczny, który niby ciągle - tfu tfu - w mainstreamie, ale jednak totalnie na obrzeżach tego, co dziś sprzedawane jest (wyraźnie zaznaczam: sprzedawane, a nie sprzedaje się) muzycznie.
Radiohead wydali właśnie swoją nową płytę "The King of Limbs". Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego (oprócz takich fanów jak ja, którzy na wieść o tym, że nowa płyta tuż tuż od kilku dni sikają w majtki), gdyby nie fakt, że znowu zagrali na nosie firmom fonograficznym. Ponownie, bo podobnie - choć w znacznie bardziej ekstremalny sposób wydali poprzedni album "In Rainbows" rozdając go za "co łaska" w sieci. Tym razem nie co łaska lecz od 7 euro wzwyż za różne opcje wydania, ale i tak poza głównym kanałem dystrybucji muzyki, który obarczony jest wysokimi prowizjami sprzedaży: czy to od Apple'a (30%) via iTunes, czy to via wytwórniami Sony/Universal/Warner z haraczem jeszcze większym, bo obejmującym wszystko: zapłatę za nagrania, zapłatę za produkcję, zapłatę za dystrybucję, zapłatę za promocję. Na koniec dnia, dla przeciętnego artysty, który zaufa wydawcy (czy ma jakieś inne wyjście?) zostaje coś w okolicach zero.
Radiohead nie są ani pierwszymi artystami, którzy wydają swoje płyty w internecie, ani nawet z natury tych największych, ale swoją bezkompromisową postawą pokazują przyszłość rynku wydawniczego. Całego rynku wydawniczego, obejmującego nie tylko muzykę, ale także prasę, książkę i inne media. Przyszłość, która dla nas wszystkich - konsumentów sztuki - jawi się w lepszych barwach - z lepszą jakością dzieł, których nie trzeba ogrywać w stacjach radiowych pokroju RMF FM, z bardziej postępowym - tak jak wcześniej, przed erą sztucznych boys and girls-bandów - wymiarem sztuki.
W 2007 r. Radiohead był pierwszą globalnie popularną grupą, która zdecydowała się na wydanie albumu jedynie w formie cyfrowej via własna strona internetowa. Album "In Rainbows" fani grupy mogli pobierać za jakąkolwiek opłatą chcieli - włącznie z darmowym pobraniem. Eksperyment powiódł się i zachwiał rynkiem muzycznym - mimo iż 1/3 tych, którzy pobrali "In Rainbows" pobrali go za darmo, grupa zarobiła więcej niż na poprzednich albumach, które wydane za pomocą wielkich firm fonograficznych sprzedały się w wielu milionach egzemplarzy. Zrodziło się więc naturalne pytanie natury egzystencjalnej - po cholerę są wydawcy ze swoimi grubobrzusznymi menadżerami.
Po pewnym czasie "In Rainbows" mimo wszystko wydany został w formie CD (z kontraktem z wytwórnią fonograficzną jedynie na dystrybucję) i łączna liczba fanów, którzy zakupili album w takiej czy innej formie przekroczyła niebotyczną na dzisiejsze czasy liczbę 3 mln egzemplarzy. Dodajmy - muzyki trudnej i bezkompromisowej. Muzyki, której nie usłyszymy przed 23 w żadnej popularnej radiostacji konstruującej swoje play-listy na tzw. dzienniczkach (polega na badaniu - podoba mi się/nie podoba mi się na wybranej grupie radiosłuchaczy?)
Radiohead są mistrzami konspiracji. W dobie, kiedy każda (słownie: każda) płyta wycieka na najpóźniej na kilka dni przed oficjalną premierą, Radiohead po raz kolejny są wstanie nie tylko trzymać datę premiery w totalnej tajemnicy do dosłownie na 3-4 dni przed, ale również uprzedzić ewentualne ataki na serwery wydając płytę o dzień niż zapowiedziano 4 dni wcześniej. Bez torrentów, bez kup-za-dolara wydań w rosyjskich niby pirackich, ale nie pirackich wg. prawa rosyjskiego rozlicznych portalach z muzyką, bez linków do Rapidshare'a na pirackich forach.
Da się? Da. Nie ma dylematu, panie Arturze Rojek - i mieć, i być.