Za co ważni ludzie wylatują z pracy
Niby sezon ogórkowy (choć sezon na ogórki zaczyna się w zasadzie we wrześniu?), niby żadnych nowości wielkie firmy technologiczne tego świata - zgodnie z tradycyjną polityką marketingową - w wakacje nie pokazują, a dzieje się niemało. Dużo w zasadzie. Najpierw w IBM, później w HP, a teraz w Apple'u. W tych dwóch ostatnich przypadkach piętrzy się sporo znaków zapytania.
W przypadku firmy IBM wszystko jest jasne - Rober Moffat, wiceprezes firmy do spraw systemów i grup technologicznych, w zamian za dzielenie łoża z panią z funduszu hedgingowego, sprzedawał korporacyjne tajemnice, które później ta pani wykorzystywała podczas dzielenia łoża z innymi przedstawicielami Doliny Krzemowej. Typowe "insider trading", które w każdym prawie na świecie karane jest ciężkimi wyrokami. Moffat, pani z jego łoża oraz inni prominentni przedstawiciele łańcuszka spędzają dziś czas w więzieniu, a ten pierwszy pewnie rozmyśla o tym, że jeszcze niedawno był głównym kandydatem do sukcesji po Samuelu Palmisano na stanowisku CEO Wielkiego Błękitu.
W przypadku CEO firmy HP, Marka Hurda, takiej jednoznaczności nie ma. Ponoć nie dzielił łoża z Jodie Fisher, panią, która oskarżyła go o molestowanie seksualne, co skutkowało jego dymisją i 10% obniżką kursu akcji Hewlett-Packarda. Hurd nie potrafił się jednak wytłumaczyć z rachunków na kilka tysięcy dolarów, które wpadały do systemu rozliczeń HP po spotkaniach z panią Fisher na wystawnych obiadokolacjach. Te kilka tysięcy dolarów to orzeszki (jak mawiają Amerykanie) w porównaniu do tego, co Mark Hurd zarabiał i co sobie zapisał w złotym uścisku dłoni (jak mawiają Amerykanie) na do widzenia (razem wyjdzie ze 30 mln dolarów).
Mówiąc najbardziej oględnie - za brakujących kilka tysięcy dolarów na karcie kredytowej nie wyrzuca się szefa firmy. A już na pewno nie biegnie się do prasy wrzeszcząc na ten temat. Wewnętrzne dochodzenie w HP nie przyniosło dowodów na łamanie prawa przez Hurda, ani na to, że Hurd miałby nadużywać swojej pozycji we firmie i kontaktach z panią Fisher. Złamane zostały ponoć wewnętrzne standardy kultury korporacyjnej HP? Mówiąc najbardziej oględnie - sprawa wygląda na dorodną świnię podłożoną albo przez wewnętrzną, albo zewnętrzną opozycję Marka Hurda.
W przypadku firmy Apple i spektakularnego zwolnienia Marka Papermastera, człowieka, o którego Steve Jobs dwa lata temu walczył niczym Mike Tyson z Andrew Golotą (czyt. mnóstwo gadania przed walką, po czym dwa szybkie strzały w ringu i ucieczka w lesie latających pomidorów), znaków zapytania jest co niemiara. Po wyjęciu Papermastera z IBM, Steve postawił go na czele strategicznie ważnego działu odpowiedzialnego za przygotowanie hardware'u iPhone'a 4, wpinając jednocześnie plakietkę do klapy - wiceprezes, odpowiada tylko przed Steve'm. Jak się sprawdził można się przekonać chwytając nowego iPhone'a w sposób, w którym ręką dotyka się splotu anten w lewym dolnym rogu urządzenia. Ale, ale.., bezpośrednie asocjowanie Antennagate z wyrzuceniem Papermastera z pracy wydaje się być nie do końca logiczne. W ten sposób Apple uwiarygadniałoby problem, którego - według Steve'a - przecież nie ma.
W tym przypadku muszą więc bardziej przemawiać argumenty, które dopiero dziś - dzień po tym, jak Papermaster znowu znalazł się w centrum uwagi - pojawiają się w mediach. Papermaster nie był "przygotowany" na pracę w Apple'u, gdzie wiceprezesi niejednokrotnie sami wykonują polecenia Steve'a, dopilnowując najmniejszy szczegół z drobiazgiem, a nie delegują je podwładnym pracownikom. Nie ma też ponoć w terminologii dopuszczanej w Apple'u słowa "jutro", którego Mark Papermaster lubił sobie poużywać. Z tego powodu nie ma ciągle na rynku białego iPhone'a 4, a być miał. A skoro nie ma, a miał być, to o to, żeby jednak był zatroszczy się już Bob Mansfield, wiceprezes ds. inżynierii komputerowej (taki pocieszny grubas z głosem ala John Goodman z licznych promocyjnych wideo Apple'a). Mark Papermaster spotkał się ponoć z suszarką Steve'a (termin zaczerpnięty od Alexa Fergusona, trenera-despoty z Manchesteru United) i do tej pory nie ochłonął.
Ogórki kiszone są więc w tym roku nieco wcześniej niż by sezon na to wskazywał, a przejściowy czas pomiędzy sezonami umilają nam korporacyjne historie rodem z bestsellerowych powieści Johna Grishama. Przy okazji można sobie podywagować za co ważni ludzie wylatują z pracy.